Skąd te rewolucyjne nastroje w najważniejszym państwie arabskim? – Stała się rzecz straszna, prezydent umieścił się ponad prawem. Uczynił się dyktatorem, gorszym nawet niż Hosni Mubarak. Może robić, co chce, i nikt go z tego nie może rozliczyć – mówi „Rz” Alaa al Aswany, najpopularniejszy pisarz świata arabskiego, autor bestselleru „Kair. Historia pewnej kamienicy”.
Aswany od kilku lat udziela się politycznie, najpierw zwalczał Mubaraka, a teraz Mohameda Mursiego. Ten wywodzący się z Bractwa Muzułmańskiego prezydent w czwartek nieoczekiwanie wydał dekret. Uznał, że jego decyzje „są wiążące”, postawił się poza jakąkolwiek kontrolą, w tym silnej dotychczas w Egipcie władzy sądowniczej.
Na ulicach, pod pałacem
Liberalna i lewicowa opozycja uznały, że to zamach stanu, ostateczny atak islamistów na demokrację. Piątek znowu był w Egipcie dniem gniewu, jak w czasie obalania dyktatora Hosniego Mubaraka na początku ubiegłego roku. Tysiące protestujących pojawiły się na kairskim placu Tahrir i w centrach innych miast. Pod gmachem rządu demonstranci wzywali do ustąpienia wyznaczonego przez Mursiego premiera Hiszama Kandila.
Podobnie jak w styczniu i lutym 2011 roku nie wszyscy protestują pokojowo. Zapłonęły komitety partyjne. Tym razem, jak podawały media egipskie, w Port Saidzie i Ismailii, miastach północno-wschodniego Egiptu, rozgniewany tłum podłożył ogień pod lokalne siedziby Partii Wolności i Sprawiedliwości, politycznego reprezentanta Bractwa Muzułmańskiego. Z kolei w Aleksandrii, metropolii nad Morzem Śródziemnym, demonstranci wdarli się do biura tej partii i wyrzucali meble i książki. Choć zdjęcia z tych wydarzeń pojawiały się w Internecie a informacje podawały światowe media, liderzy partii zaprzeczali wieczorem, że doszło do ataków.
Protesty się zaostrzały. W Aleksandrii, drugim co do wielkości mieście Egiptu, w wyniku walk między zwolennikami i przeciwnikami Mursiego co najmniej 25 osób zostało rannych.