„Niemcy stały się największym burdelem w Unii Europejskiej”, „Niemcy to najpotężniejszy alfons w Europie” – takie konstatacje pojawiają się coraz częściej w niemieckich mediach analizujących skutki wprowadzenia przez rząd Gerharda Schrödera dziesięć lat temu liberalizacji przepisów regulujących uprawianie prostytucji. Są i przykłady jak np. z Monachium, gdzie podobno w 2001 r. prostytucją trudniło się 1200 osób, a obecnie jest to 2900 osób. Takie są przynajmniej statystyki. Prócz Niemiec podobnie liberalne przepisy istnieją jedynie w Holandii.
O godność prostytutki
– Jesteśmy nadal przekonani, że zmiany wprowadzone przed laty były konieczne i pozwoliły zachować godność wielu tysiącom kobiet decydującym się na uprawianie tego zawodu – mówi Renate Künast, liderka Zielonych, ugrupowania, z inicjatywy którego doszło do całkowitej legalizacji prostytucji.
Reforma polegała na przyjęciu założenia , że prostytucja jest takim samym zawodem jak każdy inny. Co za tym idzie, prostytutki miały się rejestrować, płacić podatki, uzyskać świadczenia emerytalne i opiekę zdrowotną oraz ewentualnie świadczenia dla bezrobotnych na takich samych zasadach jak każdy inny obywatel RFN. Teoria nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Ze wszystkich tych przywilejów wyłączone są dziesiątki tysięcy prostytutek zmuszonych do nierządu przez bandy alfonsów, rockersów czy etniczne organizacje przestępcze, które zajmują się handlem żywym towarem.
– Z naszych ocen wynika, że 90–95 proc. prostytutek nie zajmuje się nierządem dobrowolnie. Sytuacja ta wymaga nowej analizy i korekty ustawodawczej – przekonuje szef LKA w Hanowerze Christian Zahel.
Jedynie 9 proc. kobiet zajmujących się zawodowo nierządem posiada obecnie ubezpieczenie zdrowotne.