Podczas krótkiego wywiadu premier Wael Nader al-Halki mówił wyłącznie o sprawach gospodarczych, ale było widać, że jest zdenerwowany. Syryjska telewizja państwowa podała, że rozmowę nagrano kilkanaście minut po tym, jak bomba wybuchła na drodze konwoju, którym jechał. Zginęło co najmniej sześć osób, w tym ochroniarz al-Halkiego.
Do zamachu doszło w al-Mazza uważanej za jedną z najbezpieczniejszych dzielnic Damaszku. Znajdują się tam budynki rządowe, domy osób związanych z reżimem oraz wojskowe lotnisko. Poprzedniego dużego ataku dokonano tam dwa tygodnie temu, gdy w restauracji zastrzelony został rządowy koordynator ds. pomocy humanitarnej dla ludności cywilnej. Największy z zamachów w al-Mazzie miał jednak miejsce w lipcu zeszłego roku, gdy zamachowiec samobójca wtargnął na posiedzenie ministrów w gmachu służby bezpieczeństwa. Zabił m.in. ministra obrony, jego zastępcę oraz szefa służb bezpieczeństwa.
„Ten atak to dowód, jak bardzo rebelianci są zdesperowani i zniechęceni walkami z naszą armią" – miał powiedzieć zaraz po wczorajszym zamachu premier al-Halki. Zachodni eksperci są innego zdania. Uważają, że ugrupowania opozycji prowadzą swego rodzaju wyścig o to, kto zada dotkliwsze straty stronie rządowej, by później – już po obaleniu reżimu – użyć ich jako argumentów przy podziale władzy. Prym w tym wyścigu wiedzie uważany na Zachodzie za organizację terrorystyczną Front Obrony Ludności Lewantu (Dżabhat al-Nusra). Jego przywódca przyznał, że organizacja stowarzyszona jest z iracką al-Kaidą i chce po wojnie stworzyć w Syrii kalifat.
W tym celu rekrutuje radykałów z innych państw islamskich. Francuski chirurg Jacques Beres, współzałożyciel Lekarzy bez Granic, który kilka miesięcy temu pracował w szpitalu w Aleppo, po powrocie opowiadał, że opatrywał po 40 rannych dziennie i połowę z nich stanowili cudzoziemcy. Lekarz twierdził, że „dżihadyści nie walczyli wyłącznie, by doprowadzić do upadku reżimu, ale by przejąć władzę".
„Zachód popiera umiarkowaną Wolną Armię Syryjską i opozycyjną Koalicję Narodową, jednocześnie wywierając presję na Front i inne grupy dżihadystów" – pisał niedawno z Bejrutu korespondent BBC Jim Muir i podkreślał, że mimo wysiłków Zachodu wielu powstańców przechodzi na stronę Frontu, bo ma bardziej doświadczonych dowódców i lepsze wyposażenie od innych organizacji walczących o obalenie rządu w Damaszku. „Amerykanie mają dylemat (...), jak pomóc rebeliantom, by ci zmusili reżim do negocjacji i przekazania władzy w sposób kontrolowany. Jednocześnie jednak pomoc z USA nie może doprowadzić do upadku reżimu, bo umożliwiłoby to przejęcie władzy przez radykałów" – pisał Muir.