– Jesteśmy zmęczeni protestami. Chcemy, żeby się skończyły i chcemy wrócić do normalnego życia, ale jeszcze bardziej męczą nas opresje, które funduje nam rząd – mówił nauczyciel Mahmet Cam, który na wezwanie związków zawodowych stawił się wczoraj na demonstracji w Stambule. Policja ostrzegała, że jeśli protestujący się nie rozejdą, użyje siły. I dotrzymała słowa. Turecki wicepremier Bulent Arinc zapowiedział, że jeśli to nie wystarczy, na ulice wyśle wojsko. – Policja i siły bezpieczeństwa wykonują swą pracę. Jeśli to nie wystarczy, swoją robotę wykona żandarmeria. A jeśli i to nie wystarczy, możemy użyć elementów tureckich sił zbrojnych – mówił Arinc w państwowej telewizji TRT.
Protesty wybuchły prawie trzy tygodnie temu, gdy policja brutalnie rozpędziła przeciwników likwidacji parku Gezi w Stambule. Demonstracje, które początkowo odbywały się na placu Taksim, szybko rozlały się na kraj, zmieniając w akcję sprzeciwu wobec premiera Recepa Erdogana, który oskarżany jest o autorytaryzm. Do najbardziej brutalnych starć z policją doszło w ubiegłą niedzielę. „Atak gumowymi kulami i gazem łzawiącym, w czasie, gdy wśród protestujących były kobiety, dzieci i osoby w podeszłym wieku, to zbrodnia" – napisali członkowie Platformy Solidarności Taksim reprezentujący demonstrantów.
Tureckie organizacje praw człowieka podają, że bilans antyrządowych demonstracji to 7 tys. rannych, co najmniej pięciu zabitych i blisko 500 aresztowanych. W tej ostatniej grupie jest ok. 60 adwokatów, którzy chcieli wesprzeć protestujących. Są też lekarze i pielęgniarki, których Ministerstwo Zdrowia zamierza ścigać za „nielegalne udzielanie pomocy rannym manifestantom". Amnesty International twierdzi, że „ściganie ich za udzielenie pomocy medycznej ludziom w potrzebie jest kompletnie nieakceptowalne".
Wczoraj do protestujących dołączyło pięć dużych central związkowych ogłaszając jednodniowy strajk generalny. „Rządząca Partia Sprawiedliwości i Rozwoju organizuje bezprecedensowy atak przeciw narodowi, który odmawia zrzeczenia się swych praw i wolności" – napisały Konfederacja Związków Zawodowych Pracowników Publicznych i Konfederacja Rewolucyjnych Związków Zawodowych (łącznie zrzeszają ok. 700 tys. pracowników). Związkowców nie odstraszyły zapowiedzi szefa MSW Muammera Gulera, że „wyciągnie surowe konsekwencje wobec strajkujących". To oświadczenie zbiegło się z wystąpieniem ministra ds. Unii Europejskiej Egemena Bagisa, który zapowiedział, że każdego, kto odtąd pojawi się na placu Taksim, „rząd będzie traktował, jak zwolennika lub członka organizacji terrorystycznej". Bagis powtórzył też za premierem oskarżenie, iż niepokoje społeczne inspirowane są z zagranicy.
– Po raz pierwszy stanęliśmy po stronie protestujących 5 czerwca wzywając rząd, by zaczął słuchać społeczeństwa – mówi przywódca związkowy Kivanc Eliacik i podkreśla, że już wtedy organizacje pracownicze prosiły, by władze zaprzestały przemocy. – W niedzielę, gdy doszło do najbrutalniejszej rozprawy z demonstrantami, zdecydowaliśmy, by znów do nich dołączyć. To drugie ostrzeżenie, jakie dajemy rządowi – dodaje Eliacik. Wczoraj nie było danych, ile osób wzięło udział w strajku.