Liderzy Bractwa, w tym obalony przez armię na początku lipca prezydent Mohamed Mursi, zazwyczaj i tak już od tygodni siedzą w więzieniach. A centrala organizacji na przedmieściach Kairu, w Mokatamie, to od trzech miesięcy pusty wypalony budynek. Zamknięte na cztery spusty są też drzwi starej siedziby Bractwa na leżącej na Nilu wyspie Roda, gdzie w małym pokoiku urzędował niegdyś najwyższy przywódca Mohamed Badia.
Dla zwolenników nowych porządków to jednak było zbyt mało. Na wniosek jednej z lewicowych partii tydzień temu kairski sąd mający w nazwie sprawy pilne zakazał Bractwu wszelkiej działalności, nakazując równocześnie konfiskatę jego mienia (którego wartość eksperci szacują na kilkaset milionów dolarów). Jak się do tego doda, że zamknięto gazety związane z Bractwem - a wcześniej wyłączono telewizje satelitarne – to trudno uznać, że ma ono szansę na powrót do walki o prawdziwą władzę.
Wyrok dotyczy działalności Bractwa jako organizacji pozarządowej, którą prowadziło ledwie od marca. Przedtem, w czasach dyktatury Hosniego Mubaraka i jego poprzedników, funkcjonowało w podziemiu, a zarejestrowało się dwa lata po rewolucji, która Mubaraka obaliła i doprowadziła Bractwo na szczyty władzy.
Wyrok nie jest jeszcze prawomocny.
- Zapewne stanie się takim w połowie października, bo trudno sobie wyobrazić, by sąd wyższej instancji go odrzucił, są dowody na łamanie prawa o organizacjach pozarządowych przez Bractwo – zapewnia „Rz" prof. Said Sadek, politolog z Uniwerstytetu Amerykańskiego w Kairze. - To organizacja, która zagraża bezpieczeństwu kraju i ma tajne uzbrojone bojówki – dodaje.