Puszkę Pandory otworzył Jusuf al-Kardawi. Ten pochodzący z Egiptu 86-letni teolog prowadzi w telewizji al-Dżazira program „Szariat i Życie", gromadząc przed telewizorami 60 mln widzów, co czyni go jedną z najbardziej wpływowych postaci świata islamu. Pod koniec maja al-Kardawi wezwał muzułmanów, by dołączali do walki z syryjskim reżimem.
Niewiele ponad pół roku później efekt jest taki, że w Syrii walczy około 5 tys. islamskich radykałów pochodzących z zagranicy, w tym około tysiąca z państw zachodnich. To więcej niż w Afganistanie, gdy w latach 80. z armią ZSRR biło się najwyżej 3,5–4 tys. cudzoziemskich bojowników.
Na dzień, potem dwa
Dziś w Syrii nie tylko jest ich więcej. Są też wyjątkowo skuteczni. Walczą nie tylko z armią Asada, ale też z popieraną przez Zachód opozycyjną i świecką Wolną Armią Syryjską. W piątek Bojownicy Frontu Islamskiego, sojuszu sześciu dużych ugrupowań dżihadystów, przejęli kontrolę nad bazami Wolnej Armii przy granicy z Turcją. W konsekwencji Waszyngton i Londyn zdecydowały, że wstrzymują dostawy w te regiony sprzętu tzw. pomocy nieśmiercionośnej, czyli m.in. kamizelek kuloodpornych i noktowizorów.
To niejedyna konsekwencja strachu przed islamskimi radykałami. Państwa zachodnie powoli zaczynają normalizować stosunki z rządem w Damaszku. – Od maja po trochu zaczynają wracać zachodni dyplomaci, najpierw na dzień, potem dwa, trzy – mówił AFP jeden z europejskich ambasadorów akredytowanych w Syrii, którego rok temu przeniesiono czasowo do Bejrutu. Inne źródło agencji potwierdza, że również zachodnie agencje wywiadowcze coraz częściej wysyłają oficerów na rozmowy z władzami w Damaszku.
Oficjalnie jedynym ambasadorem państwa UE, który pozostał w stolicy Syrii, jest Czeszka Eva Filippi. Wszystkie inne placówki zamknięto w 2012 r. Oficjalnie podawano, że ze względów bezpieczeństwa, ale faktycznie była to demonstracja niezgody na krwawe represje reżimu.