Demonstracja ponad 10 tysięcy ludzi zebranych w niedzielę na budapeszteńskim placu Bohaterów okazała się największym wystąpieniem wymierzonym w rządy Fideszu od wielu miesięcy.
Mimo trzech kampanii wyborczych odbywających się na Węgrzech w ciągu ostatniego roku opozycja nie była w stanie zmobilizować znaczących tłumów. Dokonała tego grupa aktywistów bez określonej afiliacji politycznej (choć niektórzy z nich wywodzą się z lewicy) w ciągu zaledwie kilku dni. Na profilu facebookowym „Sto tysięcy przeciw podatkowi od internetu" wzywającym do udziału w proteście podpisało się około 40 tys. osób.
Iskrą zapalną protestu okazała się propozycja rządu opodatkowania ruchu w internecie (150 forintów, czyli ok. ?2 zł za gigabajt transferu). To skutek gwałtownego poszukiwania dochodów państwa, ponieważ mimo prognozowanego na ok. 3 proc. wzrostu PKB w tym roku sytuacja budżetu znacząco się nie poprawiła. Nawet mimo zejścia deficytu poniżej 3 proc. zadłużenie przekracza 84 proc. PKB (dwa lata temu było już poniżej 80 proc.). Co więcej, skończyły się środki przejęte z prywatnych funduszy emerytalnych.
To po części skutek błędów polityki budżetowej, ale także konsekwencja zbyt dużego osłabienia forinta wobec głównych walut. Według nieoficjalnych szacunków rząd powinien ciąć wydatki i zwiększyć przychody, by poprawić rachunek bieżący o ok. 5 proc. Z powodu długiego cyklu wyborów opóźniano przedstawianie planów niepopularnych posunięć. Czas na to nadszedł po ostatnich w serii wyborach samorządowych, a jednym z pomysłów okazał się „nowatorski" podatek internetowy.
– Nie był to najlepszy pomysł i zapewne nie pochodził od samego Viktora Orbána – mówi András Stumpf, publicysta zbliżonego do Fideszu tygodnika „Heti Válasz". – Myślę, że rzucili go ad hoc urzędnicy Ministerstwa Finansów na gwałt szukający oszczędności. W parlamencie nikt nie będzie go popierał i sprawa zapewne upadnie – tłumaczy.