Zwycięstwo partii opozycyjnej w wyborach przypadających na połowę prezydenckiej kadencji nie jest w USA zjawiskiem niespotykanym. Jest to w gruncie rzeczy test popularności rządzącej administracji. Zaskakujące okazały się jednak rozmiary republikańskiego zwycięstwa. Z sondaży przeprowadzanych pod lokalami wyborczymi wynikało, że chęć zmiany była spowodowana przede wszystkim frustracją z powodu słabości obecnej administracji i powszechnego przeświadczenia, że kraj podąża w złym kierunku. Mimo spadku bezrobocia i ożywienia ekonomicznego aż 80 proc. Amerykanów wciąż obawia się o kondycję gospodarki.
Czas na zmiany
Przewaga republikanów w Izbie Reprezentantów będzie od stycznia największa od czasów II wojny światowej. Na 435 miejsc republikanie kontrolować będą 246 mandatów. – Z pokorą przyjmujemy odpowiedzialność, jaką nałożyli na nas Amerykanie – oświadczył w wyborczą noc przewodniczący izby niższej John Boehner.
W 100-osobowym Senacie republikanie zdobyli większość i odebrali demokratom mandaty w takich stanach, jak Arkansas, Kolorado, Iowa, Montana, Karolina Północna, Dakota Południowa oraz Wirginia Zachodnia.
Mają też szanse na wygrane na Alasce i w Wirginii, gdzie dojdzie do ponownego liczenia głosów, oraz w Luizjanie, gdzie w grudniu dojdzie do dogrywki. Republikanie wygrali nawet w stanach, w których dwa lata temu wyborcy przesądzili o wyborze Baracka Obamy na drugą kadencję.
– Nadszedł czas na zmianę kierunku, w jakim mamy podążać – zadeklarował republikański przywódca w Senacie Mitch McConnell po zdecydowanym zwycięstwie nad demokratką Alison Lundergan Grimes. Jednak mimo niewątpliwego sukcesu republikanów szanse na radykalne zmiany w polityce wewnętrznej USA są niewielkie. Nawet po powiększeniu przewagi w izbie niższej i przejęciu większości w Senacie przez republikanów widoki na zakończenie politycznego pata w Waszyngtonie są mizerne.