Tu już trzecia udana pokerowa zagrywka Davida Camerona, szefa brytyjskiego rządu. We wrześniu niespodziewanie większością głosów (55 do 45 proc.) szkoccy nacjonaliści ponieśli klęskę w referendum nad niepodległością prowincji. A miesiąc temu, również zaskakująco, torysi zdobyli bezwzględną większość w Izbie Gmin.
We wtorek tylko 27 deputowanych torysów opowiedziało się przeciwko warunkom przeprowadzenia referendum w sprawie pozostania kraju w Unii. To niewiele, bo cały klub Partii Konserwatywnej w Izbie Gmin liczy 330 członków.
Cameron poszedł na ustępstwa wobec lidera eurosceptycznej frakcji sir Williama Casha. Zgodził się, aby referendum nie przypadło tego samego dnia co wybory regionalne w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej w maju przyszłego roku. To ułatwiłoby zadanie entuzjastom integracji, bo w szczególności Szkoci są zwolennikami zacieśnienia współpracy z Brukselą.
Premier odrzucił jednak inny postulat Casha, by zakazać wspierania integracji przez rząd w ostatnich 28 dniach kampanii przed referendum.
Szef rządu kończy objazd 27 stolic Unii. Na szczycie przywódców Wspólnoty pod koniec czerwca chce przedstawić swoje postulaty zmiany warunków członkostwa. Jeśli uzyska na nie zielone światło swoich partnerów, będzie apelował do rodaków o poparcie integracji.
– Cameron od dawna osobiście opowiada się za członkostwem w Unii. Ale uważa, że tylko chwytając byka za rogi i stawiając otwarte pytanie w tej sprawie Brytyjczykom, można zneutralizować wpływy przeciwników integracji – tłumaczy „Rz" Kevin Theakston, profesor Uniwersytetu w Leeds.
Przejmując urząd premiera w 2010 r., zastosował już tę taktykę w sprawach gospodarczych. Przeprowadził najbardziej radykalną w UE reformę finansów publicznych, znacząco ograniczając subwencje socjalne i zatrudnienie w sektorze publicznym. Liczył, że przed upływem kadencji Brytyjczycy docenią tę odwagę, bo gospodarka zacznie się rozwijać, a bezrobocie spadnie. Tak właśnie się stało.