Stan wyjątkowy w Tunezji został wprowadzony w sobotę wieczorem, ponad tydzień po zamachu terrorystycznym na spędzających urlop w kurorcie Susa Europejczyków. Przez trzy kwadranse zamachowiec wymordował na plaży 38 turystów, głównie z Wielkiej Brytanii.
Jeszcze jeden taki atak, a o turystach zagranicznych możemy zapomnieć, sugerował prezydent, który przy okazji stwierdził, że Tunezja prowadzi wojnę z ekstremistami islamskimi. Wymienił nawet z nazwy tzw. Państwo Islamskie (PI), które przyznało się do ataku w Susie i do wyszkolenia zamachowca w sąsiedniej Libii. Wcześniej władze obarczały raczej odpowiedzialnością lokalną organizację dżihadystów powiązaną z PI.
Stan wyjątkowy na razie będzie obowiązywał przez 30 dni (z dużym prawdopodobieństwem przedłużenia, tak jak to bywało w przeszłości, poprzedni wprowadzono w czasie rewolucji przeciwko dyktaturze Ben Alego, a po jego obaleniu był przedłużany aż do 2014 r.). Daje on większe uprawnienia policji, wojsku i służbom w walce z terroryzmem. Jak zwykle w takich sytuacjach, pojawia się kwestia wolności obywatelskich. Restrykcje obejmują też zgromadzenia publiczne, a Tunezja jest jedynym muzułmańskim państwem arabskim, gdzie odgrywają one dużą rolę, to kraj demokratyczny, rozpolitykowany, z silnymi związkami zawodowymi i organizacjami świeckimi, lewicowymi, kobiecymi.
Bedżi Kaid Essebsi zapewnił, że demokracja i wolność słowa nie ucierpią. —d.z.