Początkowo rosyjska opozycja ubiegała się o zezwolenie na przeprowadzenie antyrządowego marszu w centrum stolicy. Władze Moskwy przesunęły opozycjonistów do odległej dzielnicy Marino. Ale nawet tam organizatorzy spodziewali się w niedzielę co najmniej 40 tysięcy osób.
Przyszło jedynie 7 tys., a według danych rosyjskiego MSW jeszcze mniej – 4 tys. osób. Uczestnicy akcji domagali się uwolnienia więźniów politycznych, dopuszczenia opozycji do udziału w wyborach, zniesienia cenzury, walki z korupcją oraz zakończenia wojny na wschodzie Ukrainy.
Jeden z organizatorów akcji, znany rosyjski działacz społeczny Aleksiej Nawalny powiedział, że w Rosji obecnie „główna walka toczy się nie między konkurentami politycznymi, lecz między tymi, co wierzą w zmiany, a tymi, którzy są przekonani, że nie da się nic zmienić".
– Ci, co wychodzą na manifestację, zwyciężają nad tymi, którzy siedzą jak pluskwy w swoich szczelinach. Naszą misją jest walka z tymi, którzy nie wierzą – mówił Nawalny.
W Moskwie mieszka ponad 12 mln osób, liczba uczestników opozycyjnego protestu nie jest więc imponująca. – Zabrakło wyraźnego przekazu, który mógłby pociągnąć tłumy na demonstrację. Hasło „zmiana władzy" nie przekonuje zamożnych moskwian – mówi „Rz" Lew Ponomariow, rosyjski obrońca praw człowieka i dysydent. – Lepszy efekt miałby protest przeciwko masowemu wycinaniu przez deweloperów parków w stolicy oraz problemom związanym z zarządzaniem mieszkaniami – dodaje.