– To jest zwieńczenie rewolucji obyczajowej, która zaczęła się kilkadziesiąt lat temu. Kobiety podbijały uniwersytety, rady nadzorcze wielkich koncernów, Kongres. Wchodziły do elity kraju. Teraz przyszedł czas na Biały Dom – mówi „Rz" Bruce Stokes, dyrektor waszyngtońskiego instytutu analiz społecznych Pew.
Płeć nie ma już znaczenia
W nocy z wtorku na środę (czasu warszawskiego) Clinton walczyła w prawyborach z senatorem z Vermontu Berniem Sandersem aż w sześciu stanach, w tym najludniejszym ze wszystkich – Kalifornii.
Jednak jeszcze przed rozpoczęciem głosowania agencja AP podała, że była pierwsza dama ma już na koncie 2384 głosy elektorskie, o jeden więcej, niż potrzeba, aby dostać nominację Partii Demokratycznej. Zostanie ona ogłoszona oficjalnie na kongresie w Filadelfii w lipcu.
Z najnowszego sondażu CNBC wynika, że aż dla 80 proc. Amerykanów płeć nie ma znaczenia przy wyborze prezydenta, choć 31 proc. uważa, że nie powinna ona też decydować o tym, kto zasiądzie w Białym Domu. To rewolucja, bo każdy z 44 prezydentów, których miała Ameryka, był mężczyzną, do tego, poza jednym, białym. A biali mężczyźni stanowią dziś mniej niż 1/3 społeczeństwa.
– Clinton jeszcze w 2008 r., gdy przegrała walkę o nominację demokratyczną z Barackiem Obamą, nie była w stanie przebić szklanego sufitu, który oddzielał płeć piękną od najwyższej funkcji w państwie. Zmiany społeczne zachodzą więc bardzo szybko – mówi Stokes.