Został pan ambasadorem imprezy. Jakie ma pan doświadczenia z tą widowiskową sztuką jazdy w kontrolowanym poślizgu?
Drift to jedna z największych atrakcji motorsportu. Nie mam wprawdzie doświadczenia driftowania po asfalcie – oprócz bączków, które kręciłem, gdy wygrałem rajd – ale już 20 lat temu jeździliśmy quadami w lidze żużlowej. Trzeba pamiętać, że quad nie ma mechanizmu różnicowego. To oznacza, że w każdym zakręcie jesteśmy w uślizgu. 70–80 proc. obwodu toru to uślizg, a żeby poprowadzić quad szybko, musi być on bardzo głęboki.
Coraz więcej kierowców próbuje sił w drifcie. Kuba Przygoński, Eryk Goczał czy ostatnio mistrz świata WRC Kalle Rovanpera…
Miłością do driftu zapałał nawet mój wspólnik Wojtek Wolny, programista i przedsiębiorca. Poleciał na Drift Masters do Rygi, obejrzał zawody i po powrocie zapisał się na kurs. Tak mu się spodobało, że niedługo później kupił sobie bmw wskazane przez fachowców i – jak to się mówi – „zaspawał dyfer”. Okazuje się, że w tym musi być coś naprawdę fascynującego dla widzów i zawodników, ale także dla - wydawałoby się - statecznych amatorów. Muszę sam spróbować.
Taki kurs driftu byłby pewnie dobry dla każdego kierowcy…
Nie rozumiem, dlaczego od najmłodszych lat uczymy dzieci chociażby języków i innych rzeczy, a nie podstaw poruszania się pojazdem mechanicznym. Wszyscy wiedzą, że aby dziecko było bezpiecznie w wodzie, musi zacząć naukę pływania jak najwcześniej. Mój 7-letni syn porusza się w wodzie jak kosmonauta w przestrzeni powietrznej – w każdej pozycji. Dla bezpieczeństwa własnego i dzieci powinniśmy uczyć je poruszania się pojazdem i właściwych odruchów. Żeby nie dochodziło do takich sytuacji, że przychodzi nastolatek na kurs jazdy i nie zna podstawowych zasad. Nie zdaje sobie sprawy, że im większa prędkość, tym dłuższa droga hamowania, im mniejsza przyczepność, tym większe ryzyko poślizgu, im ciaśniejszy zakręt, tym większa siła odśrodkowa. Jeśli się tego nie nauczą, to będą później wpadać na przystanki czy słupy, zabijać siebie i przypadkowych ludzi.
Po raz pierwszy w historii na największym stadionie w Polsce odbędzie się finałowa runda europejskich mistrzostw driftingowych.
Organizatorzy imprezy na PGE Narodowym wyprzedali wszystkie bilety. To oznacza, że na trybunach pojawi się ponad 50 tysięcy widzów. Szykuje się dobra reklama motorsportu…
Niedługo po wybudowaniu Narodowego spotkałem się z prezesem Polskiego Związku Motorowego Andrzejem Witkowskim. Zapytał, co sądzę o organizacji żużlowego Grand Prix. Gdy przedstawiał swoje plany, dostrzegłem u niego iskrę w oku. Pierwszy raz w takim stanie widziałem go, gdy uzgodnił, że Rajd Polski będzie rundą mistrzostw świata. Z żużlem też mu się udało. Pamiętam, że podczas pierwszego Grand Prix na Narodowym posadził mnie między prezydentami: Lechem Wałęsą, Aleksandrem Kwaśniewskim i Bronisławem Komorowskim. Miałem tłumaczyć im, co dzieje się na torze. Nie miałem jednak łatwego zadania, bo zacinała się maszyna startowa, nie było taśm na wymianę, a tor był źle przygotowany i żużlowcy się przewracali. Zawody zostały ostatecznie przerwane. To był taki Benny Hill na żywo. Początkowo wszyscy byli przestraszeni i wkurzeni, ale jaka musiała być determinacja organizatorów, skoro rok później zawody się odbyły i wszystko poszło świetnie.