Koreańskie gęsi pod Waszyngtonem

Tysiące zamożnych koreańskich rodzin decyduje się na wieloletnie dobrowolne rozstanie. Dla dobra dzieci rodzice żyją w separacji po dwóch stronach

Aktualizacja: 15.06.2008 19:29 Publikacja: 15.06.2008 01:13

Koreańskie gęsi pod Waszyngtonem

Foto: AFP

Dzun-ikowi w zasadzie podoba się w Ameryce, tym bardziej, że można tu oglądać koreańską telewizję. Z angielskim też radzi sobie nieźle, choć koledzy w szkole czasem naigrywają się z jego ciężkiego, koreańskiego akcentu. Tak naprawdę tylko jednego mu brakuje: taty. Dzun-ik przyjechał do Ameryki dwa lata temu z mamą i siostrą. A tata?

- W Seulu - odpowiada dziesięciolatek ze smutną miną.

W jego klasie w miejscowej podstawówce w McLean w stanie Wirginia jest jeszcze troje dzieci takich jak on: małych Koreańczyków rzuconych na głęboką wodę obcej kultury, wychowywanych przez matkę i utrzymywanych przez pracującego tysiące mil stąd ojca.

Koreańczycy mówią o takich rodzinach „kirogi”, czyli „dzikie gęsi”. Ptaki te wiążą się w stałe pary na całe życie - trwają w nich, mimo że często rozstają się na długi czas, by przemierzać ogromne odległości w poszukiwaniu pożywienia dla młodych.

Korea Południowa należy do najzamożniejszych i najnowocześniejszych krajów świata, a „gęsie rodziny” wcale nie wywodzą się z ubogich warstw społecznych. Wbrew przeciwnie - wszyscy należą do klasy średniej. W Seulu czy Pusanie powodzi im się całkiem dobrze, żyją dostatnio i wśród swoich.

Co więc pcha ich do tak dramatycznego kroku jak dobrowolne, transkontynentalne rozstanie na lata? Jak wyjaśnia socjolożka z Uniwersytetu Marylandzkiego profesor Kim Sung-kjung, to efekt zbieżności wielu zjawisk: globalizacji, rosnącej zamożności Koreańczyków, łatwości w podróżowaniu i komunikowaniu się. Tego, że angielski jest łaciną współczesnego świata, a w Korei słabo go uczą. Ale przede wszystkim: specyficznego systemu społecznego, jaki wciąż panuje w tym kraju.

- W Korei edukacja jest nieprawdopodobnie droga, a konkurencja ogromna. Łatwiej i taniej jest wysłać rodzinę do Ameryki - wyjaśnia mi Lim Hjun-ok, jedna z kirogi-matek mieszkających na przedmieściach Waszyngtonu, w stanie Wirginia. W tradycji konfucjańskiej, w której osadzone jest koreańskie społeczeństwo, edukacja jest najważniejszą drogą do kariery. W zasadzie tylko dostanie się na jeden z kilku elitarnych uniwersytetów gwarantuje powodzenie w życiu. Nawet osobistym, bo szczególnie w przypadku mężczyzn słabe wykształcenie (czyli magisterium słabego uniwersytetu) oznacza ograniczoną możliwość znalezienia odpowiednio wykształconej żony.

Walka o przynależność do elity zaczyna się już w przedszkolu i trwa aż do studiów. Rywalizacja jest brutalna, a od uczniów wymaga się niewyobrażalnych dla dzieci zachodnich wyrzeczeń. Po szkole, dzieci spędzają każdego dnia parę godzin na kosztownych korepetycjach, bez których nie da się osiągnąć dobrych rezultatów. W wakacje wysyłane są na edukacyjne obozy, by uczyć się na przykład angielskiego.

Jak mawia się w Korei, tylko uczeń, który śpi nie więcej jak cztery godziny na dobę, ma szansę osiągnąć coś w życiu. Kłopot w tym, że nawet ci, którzy śpią po trzy godziny, wcale nie mają gwarancji, że uda im się zdać na dobrą uczelnię. W przypadku porażki dla uczniów z zamożnych rodzin pozostawała zwykle jeszcze jedna szansa - wyjazd na studia do Ameryki. Kiedyś korzystali z tej możliwości nieliczni, teraz stać na to tysiące.

Co więcej, w ostatnich latach powstała wręcz moda na amerykańskie dyplomy. Nawet czołowe uniwersytety koreańskie oferują najlepszym programy wymiany z czołowymi uczelniami w USA, takimi jak Harvard, Stanford czy Duke. Rodziny kirogi próbują dojść do tego samego inną, ich zdaniem pewniejszą drogą: wdrożyć dziecko w amerykański system szkolnictwa na niższym poziomie i doprowadzić je aż do college'u.

A jednocześnie fundują dzieciom coś, na co raczej nie miałyby szans w rodzinnym kraju: chwile radosnej beztroski.

- W Korei Dzun-ik musiałby od rana do nocy ślęczeć nad książkami i zeszytami. Tu może po lekcjach chodzić na treningi piłkarskie, a nawet odwiedzać kolegów - cieszy się mama chłopca.

Fenomen rodzin kirogi powstał w połowie lat 90., ale dopiero w ostatnich latach przybrał na sile, osiągając niespotykane wcześniej rozmiary. Najbardziej popularne wśród kirogi hrabstwa, takie jak Fairfax w Wirginii, wprowadziły koreańskie wersje swych internetowych stron, a także język koreański w systemach informacji telefonicznej.

Według danych amerykańskiego Departamentu Edukacji, w amerykańskich szkołach uczy się obecnie 103 tysiące dzieci z Korei Południowej - więcej niż z jakiekogokolwiek innego kraju świata.

Liczba ta stale rośnie, szczególnie wraz ze spadkiem kursu dolara. W Seulu działają specjalne agencje, które pomagają rodzinom kirogi osiąść w Ameryce - znaleźć dom, wybrać odpowiednią szkołę, załatwić wizę (większość matek zapisuje się na łatwo dostępne uczelnie komunalne i przyjeżdża do Ameryki na wizie studenckiej). Według ostatnich dostępnych danych, branża ta miała w 2004 roku obroty wysokości ponad 500 miliona dolarów.

Ojciec Dzun-ika to typowy „kirogi appa”, czyli „tata gęś”. Na co dzień prowadzi małą prywatną firmę budowlaną w Seulu. Dwa, trzy razy w roku przyjeżdża do McLean, by przez tydzień lub dwa pobyć z rodziną. Jak długo jeszcze zamierzają tak żyć? – Aż Dzun-ik dostanie się tu na studia - wyjaśnia mama chłopca. Czyli jeszcze jakieś osiem lat.

Dzikie gęsi to w Korei symbol trwałości rodzinnych więzi. Jak podkreśla profesor Kim Sung-kjung, przedsięwzięcie, jakiego podejmują się rodziny kirogi, nastawione jest całkowicie na dobro dziecka. Jej zdaniem determinacja obojga rodziców pozwala rodzinie przetrwać tę ciężką próbę. Pomagają też liczne koreańskie wspólnoty protestanckie w Ameryce. Ale łatwo z pewnością nie jest. Wśród Koreańczyków w McLean krążą na przykład opowieści o jednym „kirogi appa”, który tak tęsknił za rodziną, że rzucił stanowisko menedżera w Seulu, by podjąć jako nielegalny imigrant pracę na zmywaku w Wirginii.

Dzun-ikowi w zasadzie podoba się w Ameryce, tym bardziej, że można tu oglądać koreańską telewizję. Z angielskim też radzi sobie nieźle, choć koledzy w szkole czasem naigrywają się z jego ciężkiego, koreańskiego akcentu. Tak naprawdę tylko jednego mu brakuje: taty. Dzun-ik przyjechał do Ameryki dwa lata temu z mamą i siostrą. A tata?

- W Seulu - odpowiada dziesięciolatek ze smutną miną.

Pozostało 93% artykułu
Społeczeństwo
„Niepokojąca” tajemnica. Ani gubernator, ani FBI nie wiedzą, kto steruje dronami nad New Jersey
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Społeczeństwo
Właściciele najstarszej oprocentowanej obligacji świata odebrali odsetki. „Jeśli masz jedną na strychu, to nadal wypłacamy”
Społeczeństwo
Gwałtownie rośnie liczba przypadków choroby, która zabija dzieci w Afryce
Społeczeństwo
Sondaż: Którym zagranicznym politykom ufają Ukraińcy? Zmiana na prowadzeniu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Społeczeństwo
Antypolska nagonka w Rosji. Wypraszają konsulat, teraz niszczą cmentarze żołnierzy AK