Stolica Grecji wyglądała wczoraj jak po trzęsieniu ziemi. Dziesiątki zniszczonych samochodów, tony powybijanych szyb. Straż pożarna była wzywana do 24 banków oraz 35 sklepów i supermarketów.
„To były największe zamieszki od 1974 roku” – pisała gazeta „Kathimerini” o niedzielnych starciach z policją, wywołanych śmiercią 15-letniego chłopca, który zginął od policyjnej kuli. Straty szacowano na miliony euro. – Czegoś takiego nie widziałam nigdy w życiu – mówiła właścicielka kiosku.
Wczoraj rano demonstranci starli się z policją przed budynkiem parlamentu i obrzucili kamieniami gmach MSW. Po południu podpalili budynek Akademii Dyplomatycznej należący do MSZ. Na ulice wyszli też młodzi komuniści, a studenci okupowali uczelnie. – Nie odpuścimy. Każdy mógł być na jego miejscu – mówili o 15-letnim Andreasie Grigoropulosie. Wieczorem zakapturzeni młodzi ludzie podpalili wielkią, bożonarodzeniową choinkę i usiłowali dotrzeć pod siedzibę parlamentu.
W ciągu trzech dni zamieszki rozlały się na niemal całą Grecję. Młodzi ludzie atakowali nawet w spokojnych na ogół miastach na Krecie. Wczoraj około 400 osób wyszło na ulice w Salonikach. Policja użyła gazu łzawiącego. Do zamieszek doszło też w mieście Trikala, gdzie grupa młodzieży zaatakowała posterunek policji i zniszczyła zaparkowane przed nim samochody. Nawet w Berlinie celem ataku stał się grecki konsulat. Grecy protestowali też w Londynie, gdzie z budynku ambasady ściągnięto grecką flagę i podniesiono czarno–czerwoną, anarchistyczną, oraz w Nikozji.
– To była doskonale skoordynowana akcja, co natychmiast wzbudza podejrzenia. Rozpoczęła się zaledwie godzinę po śmierci chłopca. Być może był to rodzaj prowokacji – mówi „Rz” prof. Sotiris Roussos z Instytutu Spraw Zagranicznych w Atenach. Jego zdaniem zamieszki na pewno nie ustaną jeszcze przez kilka dni i mogą mieć poważne skutki dla rządu.