Emerytury z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych otrzymuje obecnie 4,95 mln osób. Ich liczba zatrzymała się w 2009 r. – pięć lat temu było ich 5 mln. Nie jest to sytuacja zwyczajna. Do 2008 r. liczba emerytów rosła w bardzo szybkim tempie. Tylko w latach 2005–2008 przybyło ich 830 tys.
Wyhamowanie liczby świadczeń to efekt wprowadzonej w 2008 r. likwidacji dużej części przywilejów emerytalnych. Rząd Donalda Tuska o prawie 1 mln osób ograniczył wcześniejsze emerytury dla zatrudnionych w tzw. szkodliwych warunkach. Ponadto wygasił powszechną możliwość odejścia na świadczenie 55-letnich kobiet i 60-letnich mężczyzn. Te decyzje pozwoliły zaoszczędzić w budżecie miliardy złotych. Ministerstwo Finansów szacuje oszczędności z tego tytułu tylko w 2012 r. na ponad 5 mld zł.
Szarpanie kołdry
Likwidacja przywilejów nie pogorszyła wcale sytuacji osób starszych. Z danych GUS wynika, że w I kw. 2009 r. pracowało 31,4 proc. osób w wieku od 55 do 64 lat. W III kwartale 2013 r. – już 41,3 proc. W tym czasie ogólny wskaźnik zatrudnienia niemal nie drgnął – wtedy wynosił 58,9, teraz jest na poziomie 60,7 proc.
Wydłużenie czasu pracy oznacza też często korzyści dla samych emerytów – dostają wyższe świadczenia, są aktywniejsi, czują się potrzebni. Rząd nie stracił też politycznie – jego notowania w okresie podejmowania trudnych decyzji były stabilne, a PO wygrała kolejne wybory.
Tym bardziej dziwi, że rząd nie uporządkował do końca systemu. Efekt? ZUS wciąż jest niewydolny, bo wypłaca mnóstwo przywilejów (m.in. emerytury górników czy renty dla młodych wdów), a systemy emerytur mundurowych i KRUS są praktycznie finansowane z budżetu. Do tego coraz bardziej ciążyć nam będą świadczenia, które są wyjątkami od zwykłej emerytury – przedemerytalne, kompensacyjne, pomostowe czy uchwalone przy okazji wydłużania wieku emerytalnego emerytury częściowe.