Z tureckiego portu w Bodrum to zaledwie 20 kilometrów, dobrym statkiem 25 minut żeglugi. Droga o wiele bezpieczniejsza niż wielodniowa wyprawa przez Morze Śródziemne z Libii do Włoch, gdzie od początku roku zginęło przynajmniej 2 tysiące emigrantów. Nic więc dziwnego, że malutka Kos stała się teraz głównym celem uciekinierów z Syrii, Erytrei, Afganistanu, Pakistanu, Bangladeszu i innych krajów, z których ludzie uciekają albo przed śmiercią, albo przed biedą.
Tylko w ostatnich miesiącach na Kos wylądowało przynajmniej 34 tys. imigrantów. Jeszcze więcej w tym czasie przyjęła Lesbos (61 tys.) a nieco mniej Chios (22 tys.) i Samos (15 tys.). Na daleką Kretę dotarło natomiast niewiele ponad 2 tysiące przyjezdnych.
Jednak Grecja, która sama musi stawić czoła największemu kryzysowi gospodarczemu od trzech pokoleń, nie jest w stanie sobie poradzić z taką nawałnicą. Od początku roku do tego dziesięciomilionowego kraju przybyło już prawie 150 tys. imigrantów, niemal ośmiokrotnie więcej niż w ub.r.
– Każdy rozumie, że to jest problem, z którymi sami sobie nie poradzimy – mówi premier Aleksis Cipras.
Zdaniem „New York Timesa", którego reporterzy prowadzili rozmowy z syryjskimi imigrantami w Turcji, to dopiero początek problemu. W tym kraju przed wojną domową w Syrii schronienie znalazły przeszło 2 miliony osób. Wiele z nich żyje w trudnych warunkach, ale do zeszłego roku ludzie ci mieli nadzieję, że konflikt szybko się zakończy. Teraz, kiedy część kraju zajęło Państwo Islamskie, a na swoich pozycjach wokół Damaszku i na wybrzeżu okopała się armia Baszara al-Asada, stało się jasne, że do Syrii długo jeszcze nie będą mieli powrotu. I postanowili wyruszyć do Europy.