Jedną z form oporu przed żmudnym wkuwaniem nieprzydatnych w życiu formuł wymaganych na maturze był spisek uczniów warszawskich gimnazjów, którzy zawiązali tajną organizację w celu systematycznego przekupywania urzędnika kuratorium, niejakiego Nikolskiego, by uzyskać wcześniej komisyjnie ustalone tematy egzaminu maturalnego.
„Akcja wymagała zdecydowania, szybkości i precyzji – podkreśla Irena Szypowska. – Warszawiacy musieli nawiązać łączność z przedstawicielami wszystkich gimnazjów, przyjmować depesze i pieniądze, wyznaczać i rozsyłać kurierów. Ich »biuro« funkcjonowało już od Środy Popielcowej, a w ostatnich dniach przed egzaminem funkcjonowało dzień i noc. (...) po paru latach niezawodnego działania właśnie w roku 1879 rzecz się wydała. Nikolski został postawiony przed sąd, a następnie osadzony w więzieniu, maturzyści musieli ponownie zdawać maturę".
Nietrudno zgadnąć, skąd pochodziła ta ambicja, by przechytrzyć rosyjskich nadzorców, oraz dobre wyrobienie konspiracyjne. W iluż domach polskich, tak jak w rodzinie Górskich, na prywatnych nauczycieli przyjmowano niedawnych powstańców lub z racji przynależności do rodziny codziennie zasiadano z nimi do stołu. W ostatecznym rachunku bowiem zawsze – także dzisiaj – to, co najwartościowsze w postawach młodego pokolenia, ma swój początek i najlepiej rozwija się właśnie w domach rodzinnych. W ich tradycjach i zwyczajach, w pasjach rodziców, ich zainteresowaniach artystycznych i intelektualnych. W ich upartym „nie" wobec prostactwa niesionego przez media i masową kulturę. W wychowawczej mądrości, czerpanej z wiary i obserwacji własnych dzieci, której nie jest w stanie naśladować nawet najlepsza szkoła.
Żaden przekaz nie ma takiej siły, jak opowieści matki i babci, gdy dzieci garną się jeszcze do ich kolan. Żadna mądrość nie zapada tak głęboko w serce, jak pogawędka z ojcem na spacerze – kiedyś na polowaniu, dziś na wspólnej wyprawie w góry. Żadna idea nie znajduje tak wdzięcznego przyjęcia w młodych umysłach i nie okazuje się tak długowieczna jak ta, którą uosabiają rodzice.
Ksiądz Walerian Meysztowicz, profesor prawa kanonicznego na uniwersytecie w Wilnie, a od 1932 roku radca kanoniczny Ambasady Polskiej przy Stolicy Apostolskiej, odmalował w swoich wspomnieniach sytuację polskich uczniów elitarnego liceum w Petersburgu tuż przed wybuchem I wojny światowej. Wszyscy oni mieli za sobą lata domowej edukacji pod czujnym okiem rodziców.
Mimo że społeczność uczniowską tworzyła „biała międzynarodówka" synów ziemiaństwa i arystokracji, między Polakami a Rosjanami istniała różnica nie do przezwyciężenia.
Co się na nią składało? Z pozoru wszystko w Lycée Impérial Alexandre, jak brzmiała jego oficjalna nazwa, było eleganckie i kulturalne. Międzynarodowa obsada profesorów o sławnych nazwiskach, lekcje w języku francuskim, niemieckim, rosyjskim. Wysoki poziom nauczania, poszerzony kurs prawa (szkoła miała za zadanie kształcić elitę urzędniczą do rządów imperium). Nacisk na nienaganne maniery. W szykownych kurtkach mundurów szkolnych mocnym akcentem był czerwony kołnierz i rząd złotych guzików. Młodzi Polacy i Rosjanie rozmawiali między sobą po francusku.
Bywały jednak okoliczności, gdy ta zewnętrzna powłoka pękała nagle i ukazywało się spod niej coś zgoła odmiennego. „Raz do roku – w dzień, gdy koledzy z najstarszej klasy opuszczali liceum – wolno było pohulać. Więc wypijano wiele wódki i szampana, surowo w innych czasach zakazanych, bito szyby, rozlegały się ryki, odchodzących kolegów podrzucano na rękach i znowu pito, śpiewano, ryczano".
Polacy nigdy w tych manifestacjach dzikości nie uczestniczyli. Trzymali się z daleka, obserwując przebieg ekscesów. „Należałoby oczekiwać, że te demonstracje naszej rezerwy i wyższości będą względem nas budzić niechęć; tymczasem wcale tego nie było: na ogół objawy europeizmu ze strony polskich kolegów były przyjmowane jako coś naturalnego. A my nabywaliśmy doświadczenia o charakterze Moskali, tych z najlepszych rodzin, i stawaliśmy się absolutnie odporni na wszelkie teorie samodierżawne".
Aby zachować niezbędną odległość moralną od rosyjskiego internatu i by utrzymać niezależność od szkoły, Walerian Meysztowicz i jego koledzy spotykali się w wolne dni w domach dość licznie w Petersburgu osiadłej polskiej kolonii – pracowników dyplomacji, naukowców, ziemian nadzorujących przebieg edukacji swojego potomstwa. Jednym z takich domów był dom rodziny Broel-Plater, który stał się polskim ośrodkiem wychowawczym. Trzej bracia Platerowie byli, jak pisze ks. Meysztowicz, silną podstawą polskości i zachodniości w tym kamiennym ponurym mieście, choć polowanie na głuszce w rodzinnym majątku pociągało ich o wiele bardziej niż prawo międzynarodowe czy literatura francuska. „Mocno odbijali – jak większość Polaków – od petersburskiego snobistycznego sceptycyzmu", byli bowiem „prawdziwie i szczerze religijni, jak zresztą wszyscy Polacy w Liceum".
Poza tym, dodaje ks. Meysztowicz, „wpływy mongolskiego Wschodu, tak łatwo widoczne u Demidowów, Golicynów, Wołkońskich i innych Rosjan, natrafiały u nich – jak zresztą u wszystkich Polaków – na pogardliwy, niezwyciężalny opór; ten opór budził sprzeczne uczucia u Rosjan: z jednej strony polska zachodniość ich pociągała, mieli dla niej coś w rodzaju podziwu, z drugiej – złościło ich to, że musieli się wysilać, by zdobyć to, co Polacy posiadali z natury, bez wysiłku, z naturalnego usposobienia i domowego wychowania".
Jeden z polskich uczniów liceum, Maciej Starzeński, o posturze osiłka, miewał wieczorową porą rozprawy z chuliganami na ulicach Petersburga, o których donosiła prasa. Czytając poranne gazety, zawsze się dziwił: „Że ci dwaj mają popękane szczęki, rozumiem: dałem po mordzie, ale że ten ma połamane żebra, kiedy ja go tylko lekko łokciem odsunąłem...". Podczas rewolucji Starzeński na czele szwadronu kawalerii przyjechał do Carskiego Sioła, by stawić się na rozkazy cesarzowej, która była tam sama z dziećmi. „Gest – bez sensu politycznego – odruch rycerski względem kobiety, która z niego w żaden sposób skorzystać nie mogła. Ale właśnie trzeba było Polaka do takiego gestu: dla Rosjan ich »samodierżec« się skończył, gdy tylko przestał »dierżeć«, a względy wobec kobiet i dzieci nie należały do charakteru narodu". Starzeński zginął w walkach z bolszewikami na północy Rosji.
Ogromne miasto z monumentalnymi pałacami i pomnikami, poprzecinane siecią kanałów, podsumowuje obraz Petersburga ks. Meysztowicz, „o tyle większe od Wilna, o ile leniwie płynąca szara Newa jest większa od Wilii (...). Szare gmachy. Granitowe wybrzeże. Niebo nigdy niewidoczne, zawsze zakryte niską, szarą, jednolitą mgłą. Chłód i absolutna, nigdy nieprzezwyciężona obcość".
Polacy w swej historii zawsze bezbłędnie odkrywali zagrożenia dla swoich dzieci płynące ze strony systemu politycznego i potrafili na nie niezwłocznie reagować. Zabierali dzieci ze szkół, organizowali szkolnictwo alternatywne. Podczas zaborów i okupacji uczyli dzieci w domach. W czasach komunistycznych zakładali latające uniwersytety. Znajdują je dziś także rodzice kształcący dzieci w domu – w krajach, gdzie istnieją tradycje wolności obywatelskich, także w Polsce i w Stanach Zjednoczonych – ci ostatni przecierali szlaki współczesnej edukacji domowej.
Matka na posterunku
Oto, jak problem ten podsumowała Anna z Działyńskich Potocka, matka siedmiorga dzieci, która w swych wspomnieniach apelowała do rodziców, by jak najdłużej nie wypuszczali dzieci spod opieki i wychowawczego nadzoru. Nawet do 13.–14. roku życia. „Niech rodzice proszą Boga o światło i siłę. Niech będą mężni, niech sentymentalność odrzucą, niech w karności synów chowają, nie psując, posłuszeństwa wymagając co się zowie. A niech sobie zdają sprawę, czem jest ta wielka rzecz, która się nazywa łaską stanu. To im, stanowczo im, Bóg dawać będzie tę łaskę, jakkolwiek nie mają doktoratów z filozofii ani patentów pedagogicznych".
Ta wybitna społeczniczka swojej epoki wywodząca się z arystokratycznej rodziny nigdy nie czuła się zwolniona z krytycznej opinii i czujności wobec nauczycieli – choć przecież żyła w zaborze austriackim, gdzie warunki edukacji były zdecydowanie lepsze niż w rosyjskim czy niemieckim – którym powierzała swoje dzieci. Wiedziała, jak niebezpieczny może być irracjonalny lęk rodziców przed nauczycielem czy fałszywy wstyd wobec jego rzekomej „wyższości intelektualnej", „profesjonalizmu" etc. Uważała to za wycofywanie się ze swojego posterunku. Oto jej obserwacja z Krakowa, z końca lat 70. XIX w.
„Kiedyś do pana Englischa [szefa policji – E.P.P.] przyszło kilku panów z obozu konserwatywnego, ogromnie przerażonych rzekomym postępem socjalizmu między młodzieżą; natarczywie się domagali energicznego dozoru i wkroczenia w te sprawy. Pan Englisch słuchał tego dość obojętnie; wreszcie odpowiedział: »Moi panowie, policja temu nie zapobieże; młodzież musi mieć jakieś ideały, jakąś ideę, dla której pracuje i poświęca się. Zabraliście naszej młodzieży ideały patriotyczne, nie dziwcie się, że innych szuka«. Dziwnie głębokie powiedzenie i dziwne, że w Krakowie trzeba było dopiero prezydenta policji, aby dowiódł tej znajomości serca ludzkiego!".
Dom rodzinny w polskiej tradycji ziemiańsko-arystokratycznej to wielka praca umysłu i serca ludzi dorosłych w obliczu powierzonego im przez Boga skarbu. Myśli się w nim o przyszłości na wiele lat wcześniej, obserwując własne dzieci. Zastanawia się nad ich predyspozycjami, możliwościami, talentami. Na podkreśleniu obowiązków wobec ojczyzny i wszystkich potrzebujących jako czegoś stałego, naturalnego i oczywistego opierało się wychowanie dzieci w większości rodzin ziemiańskich. Ich postawy jako ludzi dorosłych dowiodły, że było to wychowanie mądre.
Autorka jest publicystką. Publikowała m.in. w „Arcanach", „Powściągliwości i Pracy", „Niedzieli", „Źródle" i „Christianitas". Przeprowadziła wywiad rzekę z premierem Janem Olszewskim „Prosto w oczy". Opublikowała także książki „Patrząc na kobiety", „Rycerze wielkiej sprawy" i „Powrót pańskiej Polski".
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95