Bartek owija się rękawami bluzy, którą zostawiła mama, i zasypia. Miękki materiał pachnie Joanną. – To było dwa dni po moim powrocie do pracy w Londynie – wspomina 35-letnia Joanna. – Bartek napisał mi esemesa, że strasznie tęskni. Ściska go w brzuchu. Że wyciągnął z szafy moją bluzę, w której chodzę po domu. Kładzie ją na siebie i owija się rękawami, tak jakbym go przytulała. Czuje ciepło i mój zapach, wtedy brzuch przestaje go boleć.
Niektóre londyńskie koleżanki myślą, że jest wyrodną matką, bo zostawiła 15-letnie dziecko z dziadkami. Dlatego nowym znajomym nie mówi o synu. Nie zaprasza ich do wynajmowanego pokoju, gdzie na półkach stoją zdjęcia roześmianego blondyna. Zresztą w mieszkaniu, w którym żyje pięć osób, nie ma miejsca dla gości.
Joanna miała pojechać do Londynu na pół roku: zarobić na mieszkanie i wracać do wówczas 12-letniego syna. Na londyńskim lotnisku Heathrow wylądowała trzy tygodnie po wejściu Polski do Unii. Od tego czasu minęły ponad trzy lata.
Eksperci z Ośrodka Badań nad Migracjami UW szacują, że w różnych okresach od 2004 roku z kraju wyjechało 2 mln Polaków. Najwięcej do Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemiec.
– Nie czekałam niecierpliwie na otwarcie granic – opowiada Joanna. Była księgową w firmie telekomunikacyjnej w woj. kujawsko-pomorskim. Pod koniec lat 90. firma upadła. Nie mogła znaleźć pracy, więc założyła własną firmę. Jej małe biuro księgowe nie przynosiło oczekiwanych dochodów. W ZUS zaczęło rosnąć zadłużenie. Jedne długi spłacała nowymi. Zamknęła biuro i poszła do pracy za 900 zł. – Bywały dni, że jadłam tylko jogurt, żeby dziecku dać obiad. Kiedy dowiedziałam się, że nie dostanę podwyżki, rachunek był prosty – Joanna podnosi głos z rozgoryczenia. – Nie stać mnie, żeby żyć w Polsce.