Prezydent Malediwów kazał otworzyć salony masażu, zamknięte po tym, jak zostały uznane przez islamistów za "świątynie rozpusty". Zamieszanie na Malediwach wywołali politycy konserwatywnej partii Adhalat, którzy żądają wprowadzenia w państwie restrykcyjnego prawa islamskiego. W grudniu oprotestowali salony SPA w luksusowych kurortach. Uznali, że mimo iż odwiedzają je takie gwiazdy jak brytyjska modelka Naomi Campbell, są one przykrywką domów publicznych.
Władze ugięły się pod presją radykałów i postanowiły zamknąć salony. Decyzją prezydenta ogłoszoną na początku stycznia, mogą one wznowić działalność. Hotelarze wciąż jednak nie są pewni swojej przyszłości i czekają na orzeczenie Sądu Najwyższego w tej sprawie. Do tego, islamiści nie ustają w żądaniach, by na wyspach zabroniono sprzedaży alkoholu. - Takie zakazy to cios w branżę turystyczną, od której kraj jest zależny - alarmują jej przedstawiciele.
Tylko w ubiegłym roku bajeczne rafy koralowe i błękitne laguny przyciągnęły na wyspy ponad 800 tys. obcokrajowców (to prawie trzy razy więcej, niż mieszkańców ma archipelag). A zyski z turystyki stanowiły aż 30 proc. PKB Malediwów, które wynosi 1,5 mld dol. Wystarczy dodać, że 90 proc. ogółu przychodów państwa z opodatkowania to wpływy z ceł przewozowych i podatków związanych z turystyką. To daje podstawy, by przemysł ten uznać za najbardziej rozwiniętą gałąź gospodarki.
Branża przetrzymała załamanie koniunktury w 2004 r. po tsunami, jakie nawiedziło kraj po trzęsieniu na Oceanie Indyjskim. Nie bez problemów, ale udało jej się też przetrwać skutki światowego kryzysu ekonomicznego. Jaka wizja rysuje się przed wyspiarzami dzisiaj?
- Gospodarka Malediwów nie załamałaby się z powodu zamknięcia części przybytków. Takie zmiany mogłyby jednak w każdym kraju nieco przyhamować napływ turystów - przyznaje w rozmowie z „Rz" Andrew Bateman, brytyjski menadżer ds. turystyki.