W styczniu 2006 r. 19-letni wtedy student Hubert Nowak ucierpiał w wypadku. Prowadzone przez niego auto wpadło w poślizg, wypadło z drogi, uderzyło w słup energetyczny i dachowało. W efekcie na samochodzie znalazły się kable energetyczne, które opóźniły akcję ratowniczą.
Na miejscu wypadku pojawił się lekarz Andrzej M. Stwierdził zgon Nowaka na miejscu, choć ciało chłopaka wciąż znajdowało się w aucie.
– Nie wyciągaliśmy go z samochodu, czekając na prokuratora – tłumaczył później jeden z funkcjonariuszy uczestniczących w akcji. Opinia lekarza wpłynęła także na działania innych służb. Strażacy obawiali się, że znajdujące się na aucie kable mogą być pod napięciem. Zamiast je odciąć, czekali na wyłączenie prądu.
Dopiero po 40 minutach policjant Jarosław Torbicz zauważył, że zakleszczona w samochodzie ofiara daje oznaki życia. Choć lekarz twierdził, że to niemożliwe, poproszono strażaków o wyciągnięcie Nowaka z samochodu. Okazało się, że policjant miał rację, ponownie wezwano więc karetkę i w efekcie po dwóch godzinach od wypadku chłopak znalazł się w szpitalu. Dziś jest inwalidą. Skutki wypadku mogłyby być mniejsze, gdyby trafił do szpitala szybciej. Sprawą zajęli się śledczy. Prokuratura kilkakrotnie umarzała postępowanie, ale sąd nakazywał jego wznowienie.
W końcu na wokandę trafiła kwestia odpowiedzialności lekarza Andrzeja M., przeciwko któremu wniesiono subsydiarny akt oskarżenia. Po dziewięciu latach procesu, w marcu, sąd skazał go na sześć miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata.