Minister obrony narodowej Bogdan Klich zapowiedział przekształcenie naszej armii w zawodową już kilka miesięcy temu. Pomysł dobrze ocenili eksperci i wojskowi. Jednak jak mówią, diabeł tkwi w szczegółach, a tych nadal nie ma.
– Decyzja o stworzeniu armii zawodowej jest jedyną szansą na przezwyciężenie kryzysu w polskich siłach zbrojnych. Ale reforma powinna być przeprowadzona w sposób dokładnie przemyślany – twierdzi gen. Sławomir Petelicki, twórca i pierwszy dowódca jednostki specjalnej GROM. – Powinni ją też robić ludzie, którzy przyciągną entuzjastów wojska i ochotników, a nie tacy jak wiceminister Czesław Piątas, który kojarzy się ze sposobem patrzenia na armię rodem z PRL-u.
MON zwołał w środę konferencję prasową, by przedstawić plan stworzenia armii zawodowej. Dziennikarze pytali przede wszystkim o liczebność przyszłego, zawodowego wojska. Powód? Od początku roku przedstawiciele MON deklarowali, że armia będzie liczyć 150 tys. żołnierzy, w tym 120 tys. w służbie czynnej, a 30 tys. w rezerwie. Ale nieoczekiwanie kilka dni temu koncepcja się zmieniła. Obecnie MON szacuje, że armia zawodowa ma liczyć 120 tys. żołnierzy, w tym 90 tys. w służbie czynnej, a 30 tys. w siłach rezerwy. A i te dane mogą ulec zmianie.
– Ostateczna decyzja, ilu żołnierzy ma być w służbie czynnej, a ilu w Narodowych Siłach Rezerwowych zostanie ogłoszona w grudniu – zapowiedział w środę gen. Czesław Piątas, odpowiedzialny w MON za przygotowanie projektów związanych z profesjonalizacją armii. – Szczegóły na temat kształtu armii i wielkości liczbowych są obecnie opracowywane w Sztabie Generalnym WP w ramach „programu rozwoju sił zbrojnych”.
Na razie wiceminister zadeklarował tylko, że pod koniec grudnia 2010 r. armia zawodowa ma liczyć do 120 tys. żołnierzy.