Kiedy Ministerstwo Sprawiedliwości ogłosiło, że zamierza umożliwić pełnienie funkcji asystentów sędziów studentom prawa, wywołało to sprzeczne reakcje. Niektórzy uznali to za ciekawe rozwiązanie, które pozwoli studentom na zapoznanie się z procedurami nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Dominowały jednak głosy krytyczne. Na przykład takie, że permanentny problem braku chętnych do pracy na tych stanowiskach, zamiast poprzez zwiększenie atrakcyjności, próbuje się rozwiązać obniżaniem wymagań. Czy dla pana to też półśrodki?
Uważam, że to bardzo dobre rozwiązanie. Nie patrzę na nie jednak tylko przez pryzmat wakatów na stanowiskach asystenckich, które są bolączką największych sądów w Polsce. Ten pomysł warto oceniać dużo szerzej, systemowo.
Z punktu widzenia sądów czy kształcenia prawników?
I jednego, i drugiego. Największe ośrodki akademickie rozlokowane są tam, gdzie swoje siedziby mają największe sądy – Warszawa, Kraków, Gdańsk, Poznań, Wrocław. System kształcenia na większości tych uczelni wygląda w ten sposób, że na drugim roku zdaje się prawo karne materialne, a na trzecim procedurę karną. Prawo cywilne materialne zaś poznaje się na drugim i trzecim roku, a procedurę cywilną na czwartym. Do końca czwartego roku student ma też za sobą m.in. prawo handlowe, prawo pracy czy prawo rodzinne.
Jeśli sąd musi czekać, aż student skończy studia, to może zatrudnić go najwcześniej dwa lata po zdaniu egzaminu z procedury karnej i rok po egzaminie z procedury cywilnej. Piąty rok, z perspektywy nabywania wiedzy niezbędnej do rozpoczęcia pracy, jest rokiem straconym. W zasadzie ogranicza się do seminarium magisterskiego i napisania pracy magisterskiej. Przez ten czas łatwo zapomnieć znaczną część teorii, którą poznało się na poprzednich latach. Z kolei praca w sądzie daje studentom możliwość wykorzystania w praktyce tego, czego nauczyli się na uczelni, bezpośrednio po egzaminach z procedury karnej i cywilnej.