Po zwiedzeniu pawilonów biennale, pobiegłam do pałacu-muzeum Peggy Guggenheim. Wystawa ogromnie mi się podobała – prace na luzie, z humorem, do tego znakomite plastycznie. I zaskakująco współczesne. W tym duchu tworzy dziś awangarda.
Chodzi mianowicie o eksponowane ubóstwo tej sztuki. Jakby artysta nabijał się z rynku, z wyśrubowanych cen. Bo „Gluts” pochodzą ze złomowisk. To obiekty posklejane (stąd nazwa) z porzuconych, pogiętych i zdezelowanych odrzutów naszej cywilizacji. Pordzewiałe karoserie, wystające sprężyny z łóżka, połamane znaki drogowe i inne, trudne do rozpoznania elementy kiedyś przydatnych i cennych przedmiotów. Robert Rauschenberg zamienił te śmieci w inteligentne plastyczne „rebusy”. Wykonywał je między 1986 a 1987 rokiem, i powrócił do nich prawie dekadę później, już częściowo sparaliżowany. Rzadko pokazywane „Sklejki” (jak można przetłumaczyć tytuł cyklu), stały się tegorocznym weneckim „odkryciem”. Uświadomiły, że mistrz do końca nie stracił kreacyjnych sił ani poczucia humoru.
Na przykład „Glutomiarka” składa się z prawdziwych miarek murarskich. Tyle, że jak wszystkie „Sklejki” nie trzyma pionu ani wzorca miary z Sevres. Autor często nadawał tytuły wykorzystując dominującą w rzeźbie barwę. I tak, „Blood Orange Summer Glut” skonstruowany został z pomarańczowych, przeżartych rdzą metalowych skrzynek. „Śnieżny kryształowy krab” może kształtem kojarzyć się ze skorupiakiem – zwieńcza go coś a la szczypce. A że dzieło utrzymane jest w bieli, odniesienie do śniegu też właściwe. Ważne są również pory roku, także ujawniane w nazwach.
Ekspozycję uznano za jedno z najciekawszych wydarzeń towarzyszących 53. Biennale Sztuki. Jak przed 45 laty, o Rauschenbergu znów nad Adriatykiem głośno.
Bo w 1964 roku nazwisko Rauschenberg było na ustach wszystkich. Powód: pierwszy Złoty Lew w historii weneckiego Biennale Sztuki (wtedy istniejącego od 70 lat), przyznany twórcy zza oceanu. Wielu odczytało to – i słusznie – jako symboliczny koniec kulturalnego prymatu Europy.