Arcyciekawa ekspozycja. Po raz pierwszy w Polsce mamy szansę się przekonać o pozarzeźbiarskich talentach Brancusiego, jego upodobaniach i charakterze. Przedstawiony w warszawskiej Królikarni zestaw 40 fotosów pochodzi z lat 1913 – 1946. Drobna część fotograficznej schedy wszechstronnego twórcy liczącej ponad 1000 odbitek.
"Po co piszą o moich pracach? Dlaczego ich po prostu nie sfotografują?" – pieklił się Brancusi na recenzentów plastycznych. Na początku ubiegłego wieku koncepcje rumuńskiego mistrza szokowały nawet awangardę Paryża.
Tam właśnie dotarł w 1904 roku. Wedle anegdoty – pieszo z Monachium. Miał zaprawę, przedtem siedem lat wędrował po Rumunii, zakończywszy turę na Akademii Sztuk Pięknych w Bukareszcie. Gdy osiadł nad Sekwaną, miał 28 lat i podwójne studia plastyczne. A także – silną osobowość. Odciął się od nauk Rodina, największej sławy francuskiej rzeźby. Tradycyjny warsztat zastąpił… jeszcze starszym, wywodzącym się z neolitu. Z domieszką folkloru rumuńskiego oraz egzotycznych kultur. Z tych elementów złożył dzieła abstrakcyjne, zarazem metaforyczne i uduchowione; proste, jednocześnie wyrafinowane.
Wedle określenia Henry'ego Moore'a "odchwaścił" europejską rzeźbę. Bo Brancusi to pionier czystej formy. Jego zdaniem wypolerowany brąz "pochłania świat zewnętrzny", gładki marmur "otwiera swoje wnętrze". Za najbliższy człowiekowi surowiec uważał drewno. Nie tylko konstruował z niego dzieła (przy użyciu ciesielskich narzędzi), ale także całą pracownię urządził własnoręcznie wyrzezanymi meblami. Jak wyglądały, pokazują niektóre zdjęcia.
Obszerne wnętrze przy ulicy Rambuteau (dziś nieopodal Centre Pompidou) stało się ulubionym miejscem spotkań międzynarodowej intelektualnej cyganerii. Bywali tam m.in. Picasso, Duchamp, Apollinaire, Pound (rodak artysty). Któryś z nich tak opisał atelier: pnie drzew, bloki kamieni, pod ścianą jaja brontozaura… Jak u jaskiniowca. Brancusi lubił przedmioty ledwo obrobione, jakby naturalne, o ponadludzkiej skali. Na jednej z fotografii widać ogromniasty fotel wyciosany z bloków drewna. Wymoszczony poduchami (również uszytymi przez właściciela) zajmuje miejsce obok stolika z pnia. Otaczają go rzeźby przywodzące na myśl prasłowiańskie totemy. Niby w nieładzie, tak naprawdę starannie zaaranżowane, ustawione na postumentach o zróżnicowanej wysokości. W latach 20., kiedy królowała funkcjonalność fabrycznie wykonanych sprzętów, te brutalne obiekty zdawały się przeciwne epoce.