Na to wygląda. Litwa ma dwa mln obywateli, czyli tyle, ile mieszka w Warszawie. Ale Litwini chyba inaczej od nas rozumieją patriotyzm. Istnieje też konsensus między władzą i ludźmi kultury. W Wilnie działa muzeum sztuki współczesnej, Galeria Narodowa, jako oddział Muzeum Narodowego. Jej siedziba jest ogromna, co nie przeszkodziło, by powstało muzeum prywatne, a jest też kilka innych kolekcji prywatnych dostępnych publicznie. To nie wszystko. W Wilnie działa Centrum Sztuki Współczesnej, usytuowane w samym sercu miasta, z dużymi salami. Jego dyrektor mówił mi, że dostał właśnie jeden z wileńskich pałaców Radziwiłłów z przeznaczeniem na drugą siedzibę centrum. To wszystko dzieje się w Wilnie, znacznie mniejszym od Warszawy.
Czym różni się pani wileńska ekspozycja od tej z 2018 roku w Muzeum Śląskim w Katowicach?
Różnic jest wiele. Przede wszystkim inna jest architektura wystawy. W Katowicach miałam zdecydowanie mniej miejsca, co zawsze wpływa na kompozycję wystawy oraz sposób prowadzenia narracji. W Wilnie pracowałam w nowym budynku Modern Art Museum, otwartym dwa i pół roku temu przez prywatnego litewskiego przedsiębiorcę, który kupił dawne kino, postawił nowy gmach i w dalszym ciągu finansuje działalność tej instytucji. Autorem projektu jest Daniel Libeskind. Mam problem z jego muzealnymi budynkami. To są dzieła sztuki architektonicznej, ale gdy tworzy się w nich wystawę, właściwie walczy się z tą architekturą. Klasycznym przykładem jest Muzeum Żydowskie w Berlinie. W Wilnie próbowałam nie walczyć. Poszłam za liniami narysowanymi przez Libeskinda. Również dlatego narracja wizualna jest w Wilnie inna niż w Katowicach.
Dzięki tej wystawie Andrzej Wróblewski wraca do Wilna, gdzie on sam się urodził, a jego ojciec był profesorem uniwersyteckim.
Wilno nie miało dotąd okazji poznać twórczości Wróblewskiego. Kiedyś pokazałam tam dużą wystawę sztuki polskiej, na której było kilka jego obrazów, ale poważnej prezentacji jego dzieł do tej pory nie zorganizowano. Obecna jest pierwsza. Dlatego szkoda, że nie wypożyczono do Wilna wszystkich obrazów, o jakie zabiegałam w polskich muzeach, chciałam, by dzieła Wróblewskiego wybrzmiały w pełni. Nie za dużo było dobrej woli, a przecież chodziło o to, żeby artystę, który wraca do miasta, w którym spędził swój wiek formacyjny (i przeżył tam dwie trzecie życia), lepiej poznali współcześni wilnianie i Litwini. Jednocześnie cieszę się, że zaproszono mnie nie tylko z Wróblewskim, bo przy okazji publiczność poznaje twórczość Aliny Szapocznikow, która jest tam kompletnie nieznana. Moi znajomi krytycy i artyści, widząc wystawę jeszcze przed otwarciem, przecierali oczy. Mówili, że to wielka sztuka. Niezależnie od przesłania wystawy. Również publiczność dobrze odbiera ekspozycję, choć przecież Litwini wciąż są wobec Polaków nastroszeni, walczą o swoją tożsamość, zwłaszcza w Wilnie, które w międzywojniu należało do Polski.