Kto czytał „Mszę za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego, ten z pewnością pamięta scenę wjazdu księcia biskupa utrechckiego do średniowiecznego miasta wymęczonego szaleństwem podejrzeń i obsesją polowań na czarownice. Każdy krok książęcego rumaka był przynoszącym ulgę krokiem ku wyzwoleniu z obłędu. Każda chwila obecności księcia łagodziła narastające miesiącami zbiorowe majaki.
Po blisko trzech latach polskiego szaleństwa coraz więcej zdaje się wskazywać, że opieszały książę umiaru i racjonalności dotarł wreszcie także do Warszawy. Dzięki temu Michał Boni będzie chyba pierwszym podejrzanym o czary, który nie zostanie rytualnie obwieziony na wózku do transportu serży, nie będzie publicznie opluty przez zakapturzoną radę, nie zostanie rozszarpany na strzępy i wdeptany przez media oraz polityków w błoto ku uciesze żądnej krwi tłuszczy. Jest oskarżany z umiarem, osądzany rzeczowo i karany roztropnie.
Świadczy to chyba, że coś ważnego się w Polsce zmieniło. W zmęczonym obłędem kraju wystarczyło, że na horyzoncie zjawiły się proporce hufców księcia Tuska, by taka zmiana zaszła. I jest to zmiana gwałtowna, sądząc po reakcjach mediów na wyznanie Michała Boniego. Bo wśród drukowanych mediów tylko „Super Ekspress” zaśpiewał jeszcze pieśń starego obłędu na pierwszej stronie, umieszczając absurdalny tytuł, mówiący, iż Tusk przygotowuje posady dla agentów. Trudno się już nawet szczerze na takie dictum oburzać. Po każdej głupiej wojnie zostają jacyś zbłąkani rycerze, którzy sami z sobą latami toczą dawno rozegrane bitwy. Kiedy mija zbiorowe opętanie, ich własne szaleństwo staje się już tylko kłopotliwą chorobą, która wywołuje więcej współczucia niż bólu, obaw albo złości.
Najwyraźniej więc media i politycy zrozumieli nareszcie, że na lustracyjny obłęd już się Polaków nie złapie, że agentomania mało kogo potrafi porwać, a opowiadanie o spowijających Polskę agenturalnych sieciach, których istotnych śladów Ziobro, Kurtyka, Wassermann, a nawet Macierewicz nigdy nie znaleźli, większość z nas tylko nudzi lub śmieszy. Trudno dziś sobie wyobrazić, by redaktor jakiegokolwiek dziennika redagowanego gdziekolwiek indziej niż w domu wariatów zamieścił tekst o „sekcie, która rządzi Polską” albo o „agenturalnej sieci kontrolującej media”. Jeszcze trudniej pomyśleć, że moglibyśmy poważnie dyskutować na temat sensowności takiej publikacji.
Michał Boni będzie chyba pierwszym podejrzanym o czary, który nie zostanie publicznie opluty przez zakapturzoną radę i wdeptany przez media oraz polityków w błoto ku uciesze żądnej krwi tłuszczy