Premier Tusk zdobywa Europę

Niemcy chcą mieć muzeum, które będzie upamiętniało ich męczeństwo, a nie znowu hańbę. Dlatego naiwnością było sądzić, że wystarczy ogłosić miłość i uśmiechnąć się do nich, aby zmienili zdanie

Aktualizacja: 21.12.2007 12:07 Publikacja: 20.12.2007 15:25

Zdzisław Krasnodębski

Zdzisław Krasnodębski

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Wyborcze zwycięstwo Platformy i objęcie stanowiska premiera przez Donalda Tuska zostało niemal entuzjastycznie przyjęte przez europejskie media. Głowiliśmy się nad tym, jak naprawić wizerunek Polski, i proszę – wystarczyło, żeby się zmienił rząd i wszystko jest znowu dobrze, nawet gdy nie było jeszcze wiadomo, jaką będzie prowadzić politykę.

Należący do niemieckiego koncernu „Dziennik” bardziej przyczyniłby się do (tak leżącej na sercu jego redaktorom) modernizacji Polski, gdyby z podobną uwagą śledził wydarzenia w Berlinie co – na przykład – w Toruniu

Donald Tusk i Radosław Sikorski mogą liczyć na wyrozumiałość. Nawet Eryka Steinbach w niedawnym wywiadzie dla Deutschlandfunk nie szczędziła pochwał i zinterpretowała powściągliwość Donalda Tuska w redefiniowaniu polskiej polityki wobec Niemiec jako pozostałość ostatnich dwóch lat germanofobii, której nie da się usunąć w ciągu miesiąca.

Rząd Tuska zastaje także nieco inną sytuację na Zachodzie niż ta, która ukształtowała się po interwencji w Iraku. Konflikt Europy ze Stanami Zjednoczonymi został w dużej mierze zażegnany. Ameryka czeka na nowego prezydenta – dopiero wtedy odzyska inicjatywę. Niemiecko-rosyjska przyjaźń ulegała pewnemu zachwianiu nie tylko dlatego, że Angeli Merkel z naturalnych względów nieco trudniej jest uprawiać „przyjaźń w saunie” (tak od miejsca, w którym Kohl i Gorbaczow wynegocjowali z Borysem Jelcynem wyjście Armii Czerwonej z Niemiec Wschodnich, nazywano nowe relacje niemiecko-rosyjskie).

Merkel nie wykazuje też takiego zaangażowania w tę przyjaźń jak jej poprzednik. Ośmiela się nawet od czasu do czasu wyrażać obawy o przestrzeganie praw człowieka w Rosji i powątpiewać w jakość rosyjskiej demokracji. Zabójstwa Litwinowa, Politkowskiej oraz sposób, w jaki odbywają się w Rosji wybory, sprawiły, że dzisiaj nie da się już chwalić rosyjskiej demokracji, jak robił to Gerhard Schröder. Sceptycyzm wobec Rosji w kręgach CDU/CSU rośnie. Niedawno polityk CDU i przewodniczący Parlamentu Europejskiego Hans-Gert Pöttering stwierdził nawet, że jeszcze raz powinno się przemyśleć projekt gazociągu bałtyckiego.

Polityka Merkel wobec Rosji i Chin stała się przedmiotem sporów koalicyjnych. Zarówno Gerhard Schröder, jak i Frank Steinmeier ostro skrytykowali ją publicznie. Fakt, że minister spraw zagranicznych atakuje kanclerza, w rządzie którego zasiada, jest rzeczą bezprecedensową w historii Republiki Federalnej. Niemcy to nie Polska, gdzie podobne zdarzenia są codziennością.

W listopadzie Rosja zawiesiła prawo przelotu samolotów transportowych Lufthansy nad rosyjskim terytorium, wstrzymała nawet samolot z żołnierzami Bundeswehry lecącymi do Afganistanu. Pojawiły się obawy, że Gazprom znacznie podniesie ceny, a także że Rosjanie będą chcieli mocniej wejść na rynek niemiecki. CDU/CSU, idąc śladem Francji i USA – nie tylko w obronie przed inwestycjami chińskimi – zamierza wprowadzić w Niemczech prawo chroniące firmy niemieckie przed przejęciem. Zgodnie z nim rząd federalny będzie mógł zastopować inwestycje kapitału zagranicznego przekraczające 25 proc. udziału w niemieckich przedsiębiorstwach.

Także w stosunkach francusko-niemieckich pojawiły się zgrzyty. Nicolas Sarkozy jest rywalem aspirującym do przywództwa w Europie i nie da się go łatwo sprowadzić do roli partnera-juniora – tak jak nieudolnego Chiraca. Sarkozy wyraźnie działa Niemcom na nerwy. Zaczęło się od jego krytyki polityki Europejskiego Banku Centralnego, potem powodów do irytacji było coraz więcej. Ostatnio Sarkozy wzburzył niemieckich polityków propozycją zawiązania Unii Śródziemnomorskiej Francji z Algierią i innymi krajami Afryki Północnej. Merkel stanowczo odrzuciła ten pomysł jako niebezpieczny dla jedności UE.

Sarkozy jest też konkurentem o amerykańskie względy. Trwa ostra francusko-niemiecka rywalizacja gospodarcza. Niedawno Francja naruszyła interesy niemieckiego przemysłu samochodowego, wyżej opodatkowując większe samochody, które bardziej zanieczyszczają środowisko. Ochrona klimatu jest wprawdzie ważna, ale nie na tyle, żeby niemiecki przemysł samochodowy miał z tego powodu ponieść straty. Jednym słowem, Sarkozy ma szanse zająć to miejsce, które w sercach Niemców zajmował Jarosław Kaczyński. Jednak Francja to nie Polska, więc niezadowolenie będzie się wyrażać w bardziej umiarkowanej formie.

W każdym razie w Niemczech odkryto na nowo francusko-amerykańskie imperialne powinowactwo. W listopadowym „Merkur” w artykule „Francuskie ciągoty imperialne” Thomas Speckmann skrytykował politykę zagraniczną Francji, „żandarma Afryki”. Stwierdził: „W praktyce politycznej Francja prawie nigdy nie była gotowa zrezygnować z prymatu narodu i przekazać centralne kompetencje organom międzynarodowym. Paryż ocenia swoje stosunki zagraniczne z perspektywy państwa narodowego i próbuje wzmocnić swoją niezależność i swoją pozycję jako mocarstwo. Rozwój supranarodowych struktur oznaczałby wzrastające uzależnienie od innych państw, czemu z perspektywy francuskiej należy zapobiec wszystkimi dostępnymi środkami. Nawet Unia Europejska nie ma być niczym więcej jak uzupełnieniem państwa narodowego. Odrzuca się transfer władzy politycznej zgodnie z dewizą: najpierw Francja, potem Europa”.

Jak wiadomo, Niemcy mają znacznie bardziej ambiwalentny stosunek do państwa narodowego, którym stały się dopiero po 1945 roku. Mają także skłonność do identyfikowania interesu europejskiego z własnym. Tym większe było oburzenie, gdy José Manuel Barroso zarzucił Niemcom egoizm narodowy, stawianie interesu własnego ponad interesy europejskie w takich sprawach, jak budowa systemu satelitarnego „Galileusz”, liberalizacja rynku energetycznego czy dążenie do przeniesienia niektórych kompetencji Unii na poziom państw narodowych.

Odebrano to oczywiście jako niesprawiedliwy atak. Media niemieckie zawrzały. „Barroso atakuje Niemcy” – donosiła na pierwszej stronie dotknięta do żywego „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung”. Wyliczano wszystkie zasługi Merkel, nazywanej Miss Europa, dla Unii. Ostatecznie Niemcy zrezygnowały z blokowania „Galileusza”, gdy zapewniono sute zlecenia dla firm niemieckich. Zarazem jednak prasa niemiecka ostrzegała Barroso, że takie działania prawdopodobnie uniemożliwią jego ponowny wybór na przewodniczącego Komisji Europejskiej. Nowy traktat europejski zapewne nic nie zmieni w tej rywalizacji największych państw. Nie jest przy tym istotne, jak został nazwany minister spraw zagranicznych Unii, lecz co mu będzie wolno. Trudno przypuścić, aby wolno mu było prowadzić politykę niezgodną z interesami największych państw europejskich. Jak przekonywał „The Economist”, Unia musi się pogodzić z istnieniem interesów narodowych także w Komisji Europejskiej – „w najgorszym razie są one przewidywalne, a w najlepszym są racjonalnym wyrazem różnic politycznych między europejskimi narodami”.

Wielka Brytania martwi się tylko, że premier Brown pozostaje w cieniu Merkel i Sarkozy’ego i że specjalne relacje USA – Wielka Brytania nie są już tak istotne dla Amerykanów jak parę lat temu, gdy Niemcy i Francuzi montowali akcję przeciw interwencji w Iraku, zwłaszcza że Brown nie chce być „pudlem Busha”. Zmieni się jednak pozycja krajów średnich, takich jak Polska – szczególnie wtedy gdy przestanie obowiązywać system nicejski. Trudno zrozumieć, dlaczego Polska chce w tej skomplikowanej grze zrezygnować z jednego z nielicznych atutów, jakim do tej pory dysponowała – czyli z wyjątkowo dobrych relacji z USA, i to wtedy gdy inni je poprawiają. Nie zastąpi ich eksport mięsa do Rosji, której gest może sprawiać wrażenie uzgodnionej kompensacji porażki w Berlinie i chęci „udzielenia” nowemu polskiemu rządowi tak potrzebnego mu sukcesu. Niewątpliwie ewentualna rezygnacja Polski z blokowania negocjacji Unii z Rosją oraz z tarczy antyrakietowej ucieszy obu naszych sąsiadów, którzy właśnie o to zabiegali.

Przed wizytą w Berlinie Donald Tusk pokazał klasę i udzielił bardzo dobrego, interesującego wywiadu „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ale jego propozycja budowy muzeum II wojny światowej nie miała żadnych szans na przyjęcie i w istocie osłabia polską pozycję.

Dlaczego Niemcy nawet nie udawali, że się nad nią zastanawiają? Oczywiście nie dlatego, że „widoczny znak” został zapisany w umowie koalicyjnej. SPD nigdy nie była gorącą zwolenniczką tego projektu i gdyby chrześcijańscy demokraci chcieli zmienić umowę koalicyjną w tym punkcie, odetchnęłaby z ulgą.

O tym, z kim naprawdę liczyli się Niemcy, świadczy fakt, że decyzję o budowie Centrum przeciwko Wypędzeniom ogłoszono wtedy, gdy PiS przegrał wybory

Ale Niemcy nie chcą muzeum II wojny światowej. Niemcy chcą muzeum, które będzie upamiętniało ich męczeństwo, a nie znowu hańbę – jak np. pomnik Holokaustu. I nie jest to pomysł tylko jednego polityka. Niestety, w Polsce część opinii publicznej, tej wykształconej i proeuropejskiej, po prostu odmawia przyjęcia do wiadomości faktu, że Niemcy się zmieniły, mają większe ambicje i do realizacji tych ambicji potrzebna jest także inna polityka historyczna. Odmawia też przyjęcia do wiadomości tego, że przez ostatnie dwa lata prowadzona była ostra kampania medialna nie tylko przeciw rządowi PiS, ale też przeciwko tym polskim celom, zasadom i interesom, z których nie mogą zrezygnować ani Donald Tusk, ani Władysław Bartoszewski, ani Radosław Sikorski.

Naiwnością było sądzić, że niemiecka klasa polityczna zachowa się tak jak polscy wyborcy, że wystarczy ogłosić miłość, uśmiechnąć się, zadeklarować chęć polepszenia stosunków i już niemieccy politycy esemesami wezwą rodaków do budowy muzeum II wojny światowej, przejmą roszczenia Powiernictwa Pruskiego i zrezygnują z gazociągu. Polskiej opinii publicznej brakuje często podstawowych informacji o nastrojach panujących nad Szprewą, o układzie sił, o celach polityki niemieckiej i jej mechanizmach. Wszystkie większe niemieckie gazety mają korespondentów w Warszawie, interesujących się nawet kanonem polskich lektur szkolnych. W przypadku polskich gazet jest zupełnie inaczej.

Trudno zrozumieć, dlaczego należący do niemieckiego koncernu i nieubogi przecież „Dziennik” nie ma korespondenta w Berlinie, który informowałby na bieżąco o niuansach niemieckiej polityki i docierał do kręgów miarodajnych. „Dziennik” zapewne bardziej przyczyniłby się do tak leżącej na sercu jego redaktorom modernizacji Polski, gdyby z podobną uwagą śledził wydarzenia w Berlinie co – na przykład – w Toruniu.

Niepokojącą cechą nowego premiera jest brak stanowczości i chęć podobania się za – jeśli nie wszelką, to – zbyt dużą cenę. Podtrzymanie polskiego stanowiska w sprawie Karty praw podstawowych przedstawiane było w Watykanie jako pryncypialne trwanie przy wartościach, a opinii europejskiej jako wynik szantażu Kaczyńskich. Podobnie nie było jasne, czy proponowane muzeum II wojny światowej miałoby zastępować Centrum przeciwko Wypędzeniom czy tylko być inicjatywą paralelną. A to przecież różnica zasadnicza.

Opieranie polityki wobec Niemiec na przekonaniu, że jedynym problemem w stosunkach polsko-niemieckich jest Eryka Steinbach, jest opieraniem jej na fikcji. Jak pisał niedawno „Frankfurter”, „Eryka Steinbach jest o krok od sukcesu”, a jej największym sojusznikiem w CDU jest właśnie Angela Merkel. Niestety, wywiad dla „Die Zeit” Władysława Bartoszewskiego świadczy o tym, że postrzega on sytuację w kategoriach lat dziewięćdziesiątych, a jego niewysłuchany apel, aby nie zmuszać rządu Tuska do tego, żeby kontynuował politykę rządu Kaczyńskiego, jest wyrazem bezradności. O tym zaś, z kim naprawdę liczono się w Berlinie, świadczy fakt, że decyzję o budowie Centrum ogłoszono zaraz po tym, kiedy się okazało, że PiS przegrał wybory.

Niemcom zależy na włączeniu się Polski w oba projekty – gazowy i muzealny. Tylko wtedy będzie można przedstawiać je jako w pełni wiarygodne. Polska nie powinna jednak ich legitymizować swoim współuczestnictwem. W obu tych przypadkach racja jest po polskiej stronie – są to projekty niezgodne z duchem tej Europy, która stawia na realne partnerstwo i która wyciągnęła właściwe wnioski z doświadczeń II wojny światowej.

Fakt, że pisarz Ralf Giordano zrezygnował ostatnio z udziału w przedsięwzięciu Steinbach, świadczy o tym, że także po stronie niemieckiej rosną wątpliwości co do prawdziwych intencji autorów tego projektu. Budowa Centrum, już nazywanego w pseudoreligijnym żargonie politycznym widocznym znakiem, nie będzie żałobnym zamknięciem problemu – jak chce część umiarkowanych zwolenników tego projektu – lecz otwarciem. Związek Wypędzonych dystansuje się wprawdzie oficjalnie od Powiernictwa Pruskiego, ale spór dotyczy tylko – jak oświadczyła Eryka Steinbach w Deutschlandfunk – metod, a nie celu. Ale nie idzie tylko o odszkodowania. Nadrzędnym celem Związku, popieranego przez wielu niemieckich polityków, jest realizacja pełnego „prawa do stron ojczystych”.

Donald Tusk słusznie zapytał we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, co oznacza owa „nowa normalność”, w którą – jak się mówi – wkroczyły Niemcy. Pytanie jest o tyle uzasadnione, że dotychczas podstawą „pojednania” było to, co dziś przez polityków niemieckich jest postrzegane jako niemiecka nienormalność. Dopóki sami Niemcy nie odpowiedzą sobie na to pytanie – i dopóki ta odpowiedź nie będzie brzmiała tak, aby Polska i Polacy mogli ją zaakceptować, dopóty nie będzie mowy o stabilizacji w stosunkach polsko-niemieckich, niezależnie od ilości uśmiechów wymienianych przez obie strony.

Niestety, coraz częściej z minionej historii wyciąga się wnioski, które brzmią dosyć niepokojąco. 10 grudnia w związku z rocznicą przyznania Pokojowej Nagrody Nobla Gustawowi Stresemannowi ukazał się we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” pochwalny artykuł o jego polityce, a szczególnie jej rewizjonistycznych aspektach, zatytułowany „Stresemann i droga do sukcesu niemieckiej polityki zagranicznej”.

Zdaniem autora, profesora historii uniwersytetu w Moguncji, Andreasa Röddera wydarzenia z lat 1989 – 1990 pozwalają w innym świetle widzieć politykę zagraniczną Stresemanna. Mianowicie zrehabilitowały one rewizjonizm – pokazały, że rewizjonizm posługujący się pokojowymi środkami jest całkowicie uprawnioną polityką realizacji interesów narodowych. Rzecz tylko w tym, aby pogodzić go z międzynarodową stabilnością. Dlatego należy odrzucić fałszywą alternatywę – porozumienie albo rewizjonizm.

Autor podkreśla oczywiście, że z chwilą zjednoczenia Niemiec zachodnioniemiecki rewizjonizm osiągnął swoje cele. Przypomnijmy sobie jednak, że cele te do 1990 roku były ambitniejsze niż tylko ponowne zjednoczenie z „Niemcami Środkowymi”, czyli NRD. Czy również te cele mogą być uznane kiedyś za niesprzeczne z porozumieniem? Czy dążenie do ich realizacji jest uprawnione, jeśli nie podważa fundamentów porządku międzynarodowego, europejskiego, ale oznacza jedynie jego lokalną korektę?

Pytania takie wydają się mało sensowne w obecnej „jednoczącej się” Europie. Trudno ich jednak nie stawiać, gdy czyta się takie teksty. Tym bardziej że, jak pokazuje przykład Kosowa, upada kolejne powojenne tabu – niezmienność granic w Europie. Podobnie jak w przypadku polityki bezpieczeństwa, tak i w przypadku polityki zagranicznej powinno się brać pod uwagę także najmniej korzystne warianty rozwoju sytuacji, aby pozostały one polityczną fikcją.

Autor jest socjologiem i filozofem społecznym, profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Opublikował m.in. książki: „Upadek idei postępu” (1991), „Postmodernistyczne rozterki kultury” (1996), „Demokracja peryferii” (2003), „Drzemka rozsądnych” (2006) i „Zmiana klimatu” (2006).

Wyborcze zwycięstwo Platformy i objęcie stanowiska premiera przez Donalda Tuska zostało niemal entuzjastycznie przyjęte przez europejskie media. Głowiliśmy się nad tym, jak naprawić wizerunek Polski, i proszę – wystarczyło, żeby się zmienił rząd i wszystko jest znowu dobrze, nawet gdy nie było jeszcze wiadomo, jaką będzie prowadzić politykę.

Należący do niemieckiego koncernu „Dziennik” bardziej przyczyniłby się do (tak leżącej na sercu jego redaktorom) modernizacji Polski, gdyby z podobną uwagą śledził wydarzenia w Berlinie co – na przykład – w Toruniu

Pozostało 96% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości