Czy pod adresem „Strachu” mogę wysunąć jakiś zarzut?” – pyta nieśmiało autorka „Gazety Wyborczej” i odpowiada sobie: owszem. Ale jedynie taki, że opisane w książce okropności są dla czytelnika trudne do zniesienia. Wiemy więc już, jakie zarzuty wobec książki uchodzą. Poważniejszych, na przykład, nierzetelności i manipulacji wysuwać nie wolno.
Gazeta umieściła wątpliwości swej autorki w eksponowanym miejscu, na pierwszej kolumnie, nieprzypadkowo – jako wzór i praktyczny instruktaż prawidłowej debaty nad pamfletem Jana Tomasza Grossa na polski antysemityzm. Prezentacji wzorca pozytywnego towarzyszy surowe napiętnowanie łamiącej go „Rzeczpospolitej” i brutalny atak na naczelnego gazety, która, jak to gniewnie wywodzi Marek Beylin, rozpoczęła ową debatę „jak najgorzej”.
[wyimek]Kolejną książkę Grossa środowisko Beylina przyjmuje więc jak odsiecz, która pomoże przywrócić debacie publicznej aksjomat „polskiej winy”[/wyimek]
Owszem, można mieć pewne krytyczne uwagi, poucza nas Beylin, ale wszelkie wady „Strachu” „są drugorzędne wobec wyzwania, jakie Gross stawia naszym rozrachunkom z przeszłością”. Możemy się spierać o detale, ale kwestionować, że Gross mówi nam ważną prawdę o nas i naszych korzeniach, oznaczałoby odmawiać „rozrachunku” z polską historią. A tego zrobić nam nie wolno.
Na takie ustawienie debaty nie ma i nie może być zgody. Czy znane stwierdzenie feministki, że Polacy biją żony dlatego, że są katolikami, stanowiło rozrachunek z problemem przemocy domowej? Otwarcie debaty na ten temat? Nie – było tylko dyskredytowaniem katolicyzmu.