Od kilkunastu tygodni rząd PO i PSL jest obiektem zmasowanych akcji protestacyjnych różnych grup społecznych. Najpierw szturm na państwową kasę przypuścili lekarze, potem pielęgniarki i nauczyciele, a ostatnio celnicy.
W tle widać było także kilka izolowanych akcji strajkowych, z najsłynniejszą w Budryku. Warto więc zadać sobie pytanie, jak nowy gabinet radzi sobie z tymi protestami. I jakimi metodami?
Odpowiedź na pierwsze pytanie jest stosunkowo łatwa – rząd Donalda Tuska radzi sobie nieźle. Kilkakrotnie wydawało się, że kryzys ogólnopolski wisi na włosku, że nastąpi masowe odchodzenie lekarzy od łóżek pacjentów, że kraj zablokują kierowcy zirytowani konfliktem rządu z celnikami, ale zawsze obecnej ekipie udawało się zażegnać nadchodzącą katastrofę i uspokoić sytuację. Odpowiedź na pytanie o to, jak to się działo, będzie jednocześnie odpowiedzią na drugie z postawionych na początku pytań.
Podstawową metodą radzenia sobie z dotychczasowymi protestami było odkładanie ich rozwiązania na później. Żaden z nich nie został ostatecznie zakończony podpisaniem wiążącej umowy; żaden nie doczekał się systemowej, przemyślanej strategii unikania na przyszłość podobnych problemów. Strajki kończyły się zgodą na czasowe zawieszenie protestu, porozumieniem co do tego, że w najbliższej przyszłości wróci się do tej kwestii. A to grozi, że tak przykryty dywanem problem wróci już wkrótce ze zdwojoną siłą.
Nie widać bowiem jakiejś całościowej koncepcji i wizji funkcjonowania poszczególnych dziedzin naszego życia i resortów – lekarze i pielęgniarki nie doczekali się od minister Ewy Kopacz jasnej i klarownej deklaracji w sprawie przyszłości służby zdrowia. Celnicy w dalszym ciągu nie wiedzą, jaki będzie ich status emerytalny w porównaniu z innymi służbami mundurowymi. Nauczyciele nie wiedzą, co z bonem oświatowym, wysokością pensum, finansowaniem oświaty.