Jak na przykład eurosceptyk David Cameron porozumie się z euroentuzjastą Nickiem Cleggiem, gdy dojdzie do poważnych decyzji w sprawie reformy unijnych finansów?
Ale może obawy są nieuzasadnione. Może powstanie tej koalicji w mniejszym stopniu wynika z konieczności zawarcia ryzykownego kompromisu między dwiema odległymi ideologiami, a w większym ze zmian, jakie zaszły w brytyjskiej polityce od połowy lat 90. Kilkanaście lat temu Partia Pracy dokonała rewolucji w myśleniu o relacjach między politykami i wyborcami. Zamiast przekonywać ich do własnych idei i programów, laburzyści zaczęli się wsłuchiwać w to, czego chcą wyborcy – i dostosowywać do tego idee i programy. Nieodzownym elementem zmiany było wprowadzenie atrakcyjnego opakowania w postaci m.in. fotogenicznego przywódcy (Tony Blair). W efekcie partia znacznie przesunęła się w prawo, a więc do środka – tam bowiem jest najwięcej wyborców.
Reakcją przerażonych topniejącą bazą polityczną torysów było przesunięcie w lewo (czyli: do środka) i wybranie swojego fotogenicznego lidera w osobie Camerona. Nic dziwnego, że od jakiegoś czasu obserwatorzy brytyjskiej sceny politycznej lamentują, iż obie partie coraz trudniej odróżnić. Nie inaczej jest z Liberalnymi Demokratami i ich urodziwym liderem. Najważniejszym punktem programu nowych koalicjantów jest zmiana ordynacji wyborczej. Na taką, która pozwoli im trwale – a nie tylko na jeden cykl wyborczy – uczestniczyć w podziale władzy.
Może więc Cameronowi i Cleggowi nie będzie tak trudno rządzić wspólnie. Może różnice między nimi nie są aż tak wielkie, by nie potrafili się zjednoczyć w imię tego, co dla obu najważniejsze – władzy.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/gillert/2010/05/12/brytyjska-koalicja-dla-wladzy/]Skomentuj[/link][/ramka]