William Jefferson Hague ma szansę zostać kolejnym słynnym Williamem Jeffersonem w dziejach świata – po Williamie Jeffersonie Clintonie. Świeżo upieczony minister spraw zagranicznych Jej Królewskiej Mości ma 15 lat mniej (rocznik ,61) od swojego amerykańskiego imiennika i wielką przyszłość przed sobą. Choć całkiem niedawno wydawało się, że były przywódca torysów jest już skończony jako polityk.
[srodtytul]Przywrócić wigor[/srodtytul]
William Hague maniery ma nienaganne, a każde słowo waży pięciokrotnie. – Teraz jestem dyplomatą – mówi w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, ale uśmiech na jego twarzy wskazuje, iż traktuje tę deklarację jako żart nawiązujący do jego burzliwej przeszłości, jakże bogatej w kontrowersyjne wypowiedzi. Swego czasu Hague nie szczędził ostrych słów Unii Europejskiej, brukselskim eurokratom, mówił bez ogródek, co myśli o imigrantach zalewających Albion. Eurosceptyk? O nie, według lewicowych gazet na Wyspach byłoby to miano zbyt pieszczotliwe. Hague był dla nich ksenofobem, a nawet rasistą.
W latach 1997 – 2001 kierował Partią Konserwatywną. Objął przywództwo w bardzo trudnym okresie, po porażce Johna Majora z nowym liderem Partii Pracy Tonym Blairem, która zakończyła 18-letni okres rządów prawicy. Eurosceptyczna retoryka miała przywrócić torysom wigor i zaprowadzić ich z powrotem na Downing Street. Nie udało się. Blair triumfował raz jeszcze, a Hague zrezygnował ze stanowiska.
Dzisiaj szef brytyjskiej dyplomacji, na przekór swej domniemanej „ksenofobii”, wydaje się szczerze zatroskany losem Starego Kontynentu. – Chcemy pomóc Europie. Nie zmieniłem wprawdzie zdania na temat wspólnej waluty i nie sądzę, by za kadencji obecnego rządu i parlamentu Wielka Brytania zrezygnowała z funta. Jednak wolałbym, żeby kraje strefy euro nie miały dziś tych problemów, które mają.