Światowe media ekscytują się za każdym razem, kiedy docierają do nich przecieki o ostrej wymianie słów między Sarkozym a Barroso, o kłótniach między ministrami finansów Niemiec i Francji czy o niezbyt miłych epitetach, jakimi przywódca jednego kraju obdarza kraj sąsiedni. Prezes PiS ułatwia zadanie dziennikarzom.
Kaczyński ma oczywiście prawo do krytyki Stanów Zjednoczonych czy Niemiec za ich ugodowy stosunek do współczesnej Rosji, ma prawo do głoszenia tezy o odbudowywaniu przez Moskwę postsowieckiej strefy wpływów. Ba, w tym, co pisze, jest dużo racji. Jednak jako były, a może i przyszły, szef rządu nie powinien tego czynić w tak ostentacyjny, a jednocześnie amatorski sposób.
W dyplomacji obowiązują trzy języki. Pierwszego używa się w oficjalnych dokumentach i na konferencjach prasowych, drugiego w półoficjalnych pogawędkach z partnerami, np. na korytarzach unijnych szczytów, a trzeciego za zamkniętymi drzwiami, gdy ważą się losy traktatów, strategicznych decyzji, gdy ustala się wspólne stanowisko w istotnej kwestii. Pierwszy jest sztywny i nudny, drugi powinien być giętki i dowcipny, trzeci zaś może być twardy. Jarosław Kaczyński niemal za każdym razem posługuje się tym ostatnim. Może sobie na to pozwolić publicysta, ale nie lider opozycji w 38-milionowym kraju.
Pod koniec marca 2008 roku w dzienniku "Financial Times" ukazał się tekst napisany przez prezydenta pewnego państwa Europy Środkowej. Autor nawoływał w nim, by NATO przyjęło do swojego grona Ukrainę i Gruzję. Mówił o sukcesie transformacji, o przełamywaniu stereotypów związanych z porządkiem pojałtańskim, o powiększaniu obszaru pokoju i stabilizacji w Europie. Piękny apel, pełen pozytywnych, inspirujących treści, w którym słowo "Rosja" nie pojawiło się ani razu, nie wspominając już o słowie "neoimperializm". Artykuł napisany tak, jak przystało na męża stanu.
Jego autorem był Lech Kaczyński.