W Kijowie rządzą niebiescy, którzy na razie zrezygnowali z NATO, przedłużyli umowę na stacjonowanie Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu, podpisali ważne energetyczne umowy z Rosją. Czy to znaczy, że należy Ukrainę po prostu sobie odpuścić?

Rząd Tuska był krytykowany za politykę wobec Ukrainy prowadzoną pod hasłem: "Skoro nas nie chcą, to nie będziemy się pchać", przy jednoczesnym otwarciu na Rosję. Słusznie. Bo cóż nam z tego, że "będziemy się szanować", skoro ukraiński partner wpada na naszych oczach w ramiona włodarzy Kremla?

O Ukrainę musimy zabiegać aktywnie. Na poziomie oficjalnym, rządowym i poprzez tzw. miękką dyplomację. Dziś rządzi tam Wiktor Janukowycz, za cztery lata może jego miejsce zająć ktoś inny. Historia się nie skończyła. Poza tym nawet Janukowycz ma interes w tym, by zbliżać się do Zachodu.

Radosław Sikorski od pewnego czasu najwyraźniej zmienił podejście do naszych wschodnich sąsiadów. Z jednej strony zwraca im uwagę, że są zbyt pasywni w parciu na Zachód, ale z drugiej zabiega, by Unia Europejska stworzyła im "system marchewek", które będą mobilizować do starań o zbliżenie z UE. I to jest sensowna polityka. Bo niestety Ukraina nie jest w sytuacji Polski, w której 15 lat temu wszyscy – także postkomuniści – marzyli o Unii i NATO. Nie tylko nie wszyscy marzą tam o Unii, ale też Unia nie marzy dziś o Ukrainie.

Dlatego polityka Sikorskiego, by wciągać do rozmów z Kijowem Unię i być akuszerem czy pośrednikiem tego zbliżenia, jest rozsądna. Takie wizyty jak obecna z Carlem Bildtem w Kijowie czy wcześniej kuszenie Łukaszenki razem z Guido Westerwellem mogą się okazać dobrą strategią.