W tle rewolucji w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie toczy się dyskusja nad przyszłym kształtem zaangażowania Unii Europejskiej w południowym i wschodnim sąsiedztwie Europy. Choć jest zbyt wcześnie na formułowanie ostatecznych wniosków, już dzisiaj widać, jak kryzys może wpłynąć na korektę europejskiej polityki sąsiedztwa.
Arabskie rewolucje zastały Unię w szczególnym momencie. Po pierwsze, stworzony traktatem lizbońskim nowy podział kompetencji w polityce zagranicznej staje się pomału przedmiotem rosnących irytacji. Jak można było się spodziewać, zniesienie narodowych prezydencji w polityce zagranicznej i oddanie zadania reprezentacji Unii na zewnątrz w ręce stałego przewodniczącego Rady Europejskiej Hermanna van Rompuya oraz wysokiego przedstawiciela lady Catherine Ashton było łatwiejsze przy negocjacjach nad traktatem niż w politycznej praktyce Unii.
Parafrazując swojego poprzednika, prezydent Sarkozy stwierdził niedawno, że nie sądzi, aby „rządy 27 państw powinny być cicho, ponieważ mamy panią Ashton; niektóre państwa znają kraje arabskie lepiej.”
Uwaga Sarkozy'ego wynika nie tylko z faktu, że w sytuacjach kryzysów dotykających żywotne interesy państw ich przywódcy mają opory w zdaniu się na wspólne instytucje. Słowa prezydenta dowodzą przede wszystkim, że system lizboński działa i że jego twórcy mają z tym, paradoksalnie, duży problem.
W tym miejscu pojawia się bowiem drugi aspekt sprawy. Instytucje, które dostały prawo mówienia i działania w imieniu państw członkowskich, nie są w stanie dzisiaj wywiązać się z tej roli w sposób odpowiedzialny. Można się zastanawiać, czy jest to jedynie problem przejściowy związany z procesem wdrażania zapisów Lizbony, czy też stan ten utrzyma się.