Przygotowując wznowienie „Michnikowszczyzny" pięć lat po pierwszym wydaniu, siadałem do pracy przekonany, że trzeba będzie wiele dopisać, zmienić i uzupełnić. W istocie żadne zmiany nie były potrzebne; wszystko, co się przez te lata zdarzyło, potwierdziło postawione tezy. Dziś tylko, co najwyżej, sformułowałbym niektóre z nich bardziej radykalnie. Zamiast podtytułu „Zapis choroby" trafniejszy wydaje mi się teraz „Zapis zdrady".
Losy formacji, której autorytetem i symbolicznym patronem jest Michnik, to bowiem dobitny przykład „zdrady klerków" i potwierdzenie wszystkich cynicznych „mądrości życiowych" głoszących, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a najbardziej zajadłymi reakcjonistami są zwycięzcy rewolucjoniści, gdy już się dorwą do władzy.
Trudno uwierzyć dziś w przepaść, jaka owego „ślicznego, niezłomnego chłopca" (określenie Kazimierza Brandysa), który przed laty zachwycał swym zapałem, bezkompromisowością i żywiołową pogardą dla „szpiclów, katów, tchórzy", dzieli od dzisiejszego ideologa uwłaszczonej nomenklatury; żarliwego młodego lewicowca od wrosłego w układy obrońcy patologii postkomunizmu i systemowej niesprawiedliwości społecznej; i wreszcie, last but not least, autora przełomowych, ważnych esejów politycznych od starego nudziarza wykorzystującego swą pozycję w gazecie do zapychania jej kolumn rozwlekłymi dywagacjami o Wielkiej Rewolucji, w których fakty i logika ustępują potrzebie przyrównania Kaczyńskiego do Robespierre'a.
Czytaj w tygodniku "Uważam Rze" oraz na uwazamrze.pl