W najnowszym "Uważam Rze" Semka przypatrujący się z bliska liderowi "Solidarności" od strajku w Stoczni w 1988 r. zastanawia się:
Co by było, gdyby Vaclav Havel za życia zaczął obrażać intelektualistów? Albo gdyby biskup Desmond Tutu zaczął być wojującym ateistą i zwolennikiem rasizmu? Co działoby się, gdyby Gandhi wzywał pod koniec życia do wojen etnicznych w Indiach? Czy nie wywołałoby to sensacji na świecie? Tymczasem Lech Wałęsa okazał się niedawno laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, który wezwał premiera Tuska do pałowania związkowców „Solidarności". I wszyscy wydają się uważać to za coś w miarę normalnego.
W tygodniku opisuje ewolucję Wałęsy z lidera Solidarności z lat 80. w przywódcę ataków na "S". Albowiem ledwo "Lechu" został prezydentem, to już:
Głośno wyrażał obawy, czy postkomunistyczna lewa noga nie jest za słaba. Głośno martwił się, czy aby nowe służby nie wymagają starych fachowców z dawnej SB. A jedyny rząd, jaki wyrażał sympatię wobec NSZZ „Solidarność", czyli gabinet Jana Olszewskiego, został obalony przez Wałęsę za ujawnienie archiwów MSW, z których wynikał fakt współpracy Wałęsy z SB pod pseudonimem Bolek. Nic dziwnego więc, że gdy Wałęsa przybył na zjazd „Solidarności" w Gdańskiej Oliwii w końcu czerwca 1992 r., część oburzonych robotników skandowała: „Bolek, Bolek". Wtedy Wałęsa obraził się już w pełni na związek
Piotr Semka podkreśla: