„Nawet mniejsze akty cyberdywersji byłyby niebezpieczne. Możemy jedynie próbować minimalizować wielkość strat" – ten fragment wywiadu gen. Stanisława Kozieja dla „Polska The Times" kierowane przez niego Biuro Bezpieczeństwa Narodowego na swojej stronie umieściło nawet w specjalnej ramce. Zadziwia beztroska szefa instytucji współodpowiedzialnej za bezpieczeństwo państwa. Bo publiczne przyznanie się do słabości to jak zaproszenie dla cyberterrorystów. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że gen. Koziej – skądinąd wybitny fachowiec, w sprawie nie widzi nic niewłaściwego. – Miałem prawo powiedzieć, że jesteśmy nieprzygotowani. Nie uważam, żeby było to zaproszenie do wypowiedzenia nam cyberwojny – wyznał w poniedziałek w rozmowie z „Rz".

Problem jest jednak dużo poważniejszy. W styczniu „Rz" ujawniła, że rządowy program ochrony cyberprzestrzeni na lata 2011–2016 utknął w szufladach urzędników rządu Donalda Tuska. Sprawę odsunięto na bok pod pretekstem konsultacji międzyresortowych. Minister Michał Boni zapowiadał wówczas, że będzie specjalny zespół, że standardy cyberbezpieczeństwa zostaną dopracowane i wdrożone. I co?

Osiem miesięcy później okazuje się, że program cyberochrony Polski kolejny raz utknął na etapie – nazwijmy to wprost – urzędniczych popierdułek. Przygotowywany przez BBN Strategiczny Przegląd Bezpieczeństwa Narodowego uwzględniający również kwestie cyberochrony jest dopiero na etapie ukończenia. A to oznacza, że zanim zostanie wdrożony, miną kolejne miesiące. Zamiast realnych działań mamy produkowanie kolejnych ustaw. Gen. Koziej w rozmowie z „Rz" zasłania się, że z inicjatywy prezydenta Komorowskiego przyjęto ustawę o stanach nadzwyczajnych i w rezultacie, jak przekonuje, uruchomiono prace nad nowelizacją planów operacyjnych w zakresie bezpieczeństwa w cyberprzestrzeni. Czyli znowu miesiące urzędniczych raportów i analiz. Beztroska rządu, którego nic nie nauczyła bezsilność państwa wobec prostych ataków hakerów z grupy Anonymuos, przeraża. Zwłaszcza że sam szef BBN w rozmowie z „Rz" przyznaje, że choć styczniowe ataki nie były cyberwojną, a co najwyżej cyberzamieszkami, to jednak, jak mówi, „pokazały one naszą słabość w codziennym funkcjonowaniu w cyberprzestrzeni".

Pokazały, ale niczego nie nauczyły. Bo w gabinecie Tuska nikt za nic nie odpowiada i niczemu nie jest winny. Samo BBN też przekonuje, że choć odpowiada za bezpieczeństwo narodowe, to „organizuje i nie nadzoruje przygotowania infrastruktury do ochrony przed cyberatakami". To oczywiste.

Pytanie tylko, czy jedno z większych państw UE może przejść do porządku dziennego nad sytuacją, w której osoby odpowiedzialne za jego bezpieczeństwo otwarcie mówią, że jak wybiją nam zęby, to będziemy szukać dentysty.