Ciekawą definicję ma Wojciech Maziarski definicję narodu. Naród to ci, którzy śledzą z zapartym tchem "mamę Madzi" i oburzają się na premie, które przyznają sobie politycy. Publicysta podkreśla jednocześnie, że on sam jest "wynarodowiony"
Dziś cały naród sądzi swą dzieciobójczynię. Lata za nią helikopterem, obserwuje ją w więziennej celi, pilnie śledzi każde drgnienie jej twarzy, komentuje motywacje, stany psychiczne i sposób ubierania się. Żaden szczegół narodowi nie umknie.
Cały naród kontroluje też wypłaty premii dla swoich urzędników państwowych. Ile dostał szef Kancelarii Sejmu, ile podlegli mu pracownicy, czy zasłużyli na to, czy oddadzą te pieniądze na cele charytatywne? Proszę okazać narodowi portfele do kontroli.
- pisze Maziarski, najwyraźniej mówiąc o swoich redakcyjny kolegach (bo to oni wiedli prym w podgrzewaniu obydwu tematów), razem z kolegami z TVN, radia TOK FM oraz Tomasza Lisa. Maziarski jednak nie rozumie, jak ludzie zarabiający średnią pensję mogą się oburzać, kiedy politycy lekką ręką przyznają sobie premie w wysokości ich rocznych zarobków. Przecież nie tylko oni dostają premie - argumentuje dziennikarz. Przy okazji jeszcze uściśla to, kto jest owym narodem: to "budżetówka".
A właściwie dlaczego urzędnicy z Wiejskiej mają się tłumaczyć z nagród, skoro nie tylko oni, ale cały naród pracujący na państwowym też dostaje nagrody? Urzędnicy wszystkich szczebli, nauczyciele, funkcjonariusze straży miejskich - cała budżetówka otrzymuje w Polsce, nie wiedzieć czemu, trzynaste pensje. To znaczy wiedzieć czemu: bo tak przewiduje ustawa. Czy się stoi, czy się leży, trzynastka się należy. A górnicy często jeszcze mają czternastkę, premię barbórkową, deputaty węglowe. No, ale budżetówka i górnicy to naród. Znaczy - My. A urzędnicy sejmowi to Oni. Czyli chyba nie naród.