Deski starej skoczni skrzypiały. Lipcowy wiatr siłował się z nią i miotał koronami świerków. Patrzyłam przed siebie. Nie zdobyłam nawet połowy schodków, a mój zapał już gasł z sykiem. – Wracam, zapomniałam nart! – krzyknęłam do góry. Jako ambitna narciarka alpejska zlazłam na ziemię rakiem.
Dziś tej skoczni przy drodze ze Szczyrku do wyciągu na Białym Krzyżu u szczytu Przełęczy Salmopolskiej już nie ma. Była przepięknym zabytkiem. Trudno pojąć, jak, ale spaliła się. Staruszka nauczyła mnie respektu dla lotników na deskach. W ostatniej chwili swojego istnienia zdążyła jeszcze zasłużyć się także najnowszej historii polskiego sportu. Jadąc na Salmopol zimą, często widywało się na szosie w jej okolicy gości z szerokimi nartami. Któryś z nich był może Małyszem.
Ze szczególną przykrością czytam wywiad z tym miłym człowiekiem, który jako wybitny skoczek narciarski jest symbolem odwagi:
„My, Polacy, zawsze musimy robić wszystko trochę na opak. Na świecie jest tak, że jeśli państwu zależy na wynikach sportowych, to stwarza do tego warunki (...). Zawsze atakujemy z szabelką czołgi, taka nasza natura. Ale dlaczego mamy wygrywać tylko wbrew logice? (...)Trzeba w to zainwestować. Podjąć decyzję, czy chcemy sportu na wysokim poziomie, zorganizowanego, czy ciągłego bazowania na jednostkach, które wybiją się wbrew przeciwnościom. Polacy nigdy się nie poddają, zgoda. Ale nie mamy teraz czasów wojny, tylko pokój. Trzeba działać na zimno i z planem." („Triumf partyzantów", Gazeta.pl )
Nie podważam diagnozy merytorycznej Małysza. Nieistnienie państwowej strategii rozwoju sportu i infrastruktury, planowego kształcenia kadr jest ewidentne. W odpowiedzi Adama Małysza na pytanie – Czego potrzeba polskiemu sportowi? – jest jednak wiele z ducha opowiastki o chłoporobotniku. W momencie, gdy chłopu dopiecze w pracy szef, nie musi on bić żony, lecz może przyłożyć krowie.