Gdyby konflikt na Ukrainie nie był tak tragiczny, tak bezsensowny i tak krwawy, można by nakręcić na jego podstawie niesamowicie zabawną komedię. Występują tu bowiem postacie fantastyczne i dzieją się rzeczy tak absurdalne jak z bajki. "Ministrami ludowymi" zostają ludzie w dresach i kominiarkach, dobierając sobie do gabinetu, w ramach parytetu, długonogie dwudziestki; prezydentem państwa zostaje Czekoladowy Król; zwykli ludzie ruszają na czołgi i je sobie przywłaszczają, jak gdyby nigdy nic, od wystraszonych żołnierzy; po ulicach chodzą zielone ludziki, chętnie pozujący do zdjęć. A do tego wszystkieg, ni z tego, ni z owego dołączają w końcu prorosyjscy Czeczeni (!), którzy są tak prorosyjscy, że czują się w obowiązku przejąć kontrolę nad nie dość kompetentnymi separatystami w kominiarkach.
W ten pełen groteski obraz wspaniale wpisuje się scena, która rozegrała się wczoraj na placu Lenina w Doniecku.
Był dzień dziecka, a ponieważ (pro)Rosjanie też kochają swoje dzieci, postanowili uczynić im słodką niespodziankę. W słoneczne popołudnie, zamaskowani jak zwykle separatyści zajechali ciężarówką na plac Lenina. Nie wyciągnęli z niej jednak tym razem karabinów i granatów, zastępując je za to pudłami pełnymi cukierków, które uprzejmi byli uprzednio "pożyczyć" z pobliskiego sklepu. Wszyscy wydawali się zadowoleni: uśmiechnięte dzieci, jak i ich rodzice już ustawiali się w kolejkę, by garściami słodyczy wynagrodzić sobie wojenne trudy. Separatyści już cieszyli się z udanej akcji wizerunkowej. Przedwcześnie.
O tym, co zdarzyło się chwilę potem, opowiada korespondent "Washington Post" Griff Witte.
Wtedy ktoś z tłumu zauważył, że to słodycze Roshena, firmy założonej przez ukraińskiego magnata, znanego jako Czekoladowy Król, prezydenta-elekta Petro Poroszenkę. Choć wygrał on wybory w całym kraju z miażdżącą przewagą, to zwolennicy rebeliantów odwiniają go o przemoc w południowo-wschodniej części kraju.