Leszek Miller uśmiechający się do Jarosława Kaczyńskiego to obrazek niewidziany od czasów rządów PiS. Gdy doszło wtedy do próby aresztowania Barbary Blidy, zakończonej samobójczą śmiercią byłej posłanki Sojuszu Lewicy Demokratycznej, dla wielu działaczy SLD porozumienie z PiS stało się niemożliwe.
Jednak dziś Leszek Miller nie ma już nic do stracenia. Poprzednie strategie Sojuszu – atakowania PiS i PSL, a obchodzenia się w białych rękawiczkach z Platformą Obywatelską – przyniosły jego partii godny pożałowania wynik w wyborach samorządowych.
Działacze Sojuszu muszą przyjąć do wiadomości fakt, że między nimi a PO nie ma chemii. Donald Tusk miał co prawda sporo szacunku dla politycznych osiągnięć Leszka Millera, ale nigdy nie przepuścił okazji, by wykorzystać jego partię do własnych celów.
Gdy w telewizji publicznej Sojusz zawiązał nieformalną koalicję z PiS, obie partie były z tego zadowolone. Gdy Sojusz zmienił front i zaczął orientować się na Platformę, stracił większość wpływów. Podobnie było z warszawskim referendum w sprawie odwołania prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Gdy SLD nie poparł tej inicjatywy, bo – jak donosiły media – liczył na powrót do władzy w stolicy, w której PO rządzi samodzielnie, skończyło się tym, że Gronkiewicz-Waltz ocaliła stanowisko, a partia Leszka Millera nadal jest w opozycji.
Z nieoficjalnych informacji wynika też, że Tusk wykorzystał Millera w charakterze straszaka do rozgrywki z prezydentem Bronisławem Komorowskim, by skłonić go do poparcia Ewy Kopacz na premiera. W zamian były już premier miał obiecać Millerowi zawarcie koalicji we wszystkich sejmikach.