Są tacy artyści, muzycy, gwiazdy pop, które, czego nie zrobią, nie kupują mojej uwagi i zachwytu. Choćby nie wiem jak bardzo ich managament starał się wmówić mi to, że powinnam się nimi zainteresować. Przez bannery, szyldy, reklamy w telewizji, w gazetach, poprzez przedstawienie, osobiście stawiając przed moją wielohektarową, milionową posiadłością, dziewięciocyfrowego wyniku odtworzeń na YouTube danej piosenki. Nie są w stanie sprawić, że oszaleję, zwariuję, zakocham się. Jest tak w przypadku Lady Gagi, Lany Del Rey (choć akurat zdaje się, że tu jakby dział PR wybrał się ostatnimi czasy na urlop), czy Maryli Rodowicz, która króluje w sercach Polaków i królować będzie wiecznie.
Są jednak tacy, którzy teoretycznie powinni być omijani przeze mnie szerokim łukiem, ponieważ w czasie rozkładało się u mnie to tak:
- w młodości nosiłam glany i ubierałam się na czarno. Rozumiecie – #kostka, #naszywki, #koncerty, #Nirvana. Muzyka tylko na żywo i tylko z serca. Bunt i prawda;
- później uczyłam się grać na skrzypcach. Etiudy, koncerty, gamy i pasaże. Z takim doświadczeniem nie mogę schodzić poniżej pewnego poziomu w kwestiach kultury, więc w walkmanie gości Bach, Dworak, Mikołaj z Radomia i Nirvana;
- zakochana w jazzie osoba zazwyczaj kończy swój kontakt z muzyką grunge'ową, więc spalam czarne ciuchy, glany i złe myśli, a na kasetach Nirvany nagrywam standardy jazzowe z wieczornych audycji Jana Ptaszyna Wróblewskiego;