Liczył, że jeszcze przez jakiś czas nie wyjdzie na jaw, iż nad Wisłę może trafić wiele tysięcy uciekinierów. Podanie takiej informacji mogłoby bowiem przed wyborami osłabić PO, a wzmocnić PiS. Właśnie dlatego nasi dyplomaci tak twardo walczyli o to, czy przyjmiemy jednorazowo 2, 3 czy może 5 tys. Syryjczyków – choć w skali kraju nie miałoby to żadnego znaczenia.
Ale ta strategia zakończyła się porażką. W Brukseli dorobiono nam i innym krajom Europy Środkowej gębę państw niewdzięcznych za otrzymaną pomoc, wręcz ksenofobicznych i rasistowskich. A narastająca fala uchodźców kierujących się do Niemiec spowodowała, że nikt na Zachodzie i tak nie będzie czekał z decyzją na polskie wybory.
W tej sytuacji Ewa Kopacz w tym tygodniu zaakceptuje sugerowaną przez Komisję Europejską liczbę imigrantów przypadającą na Polskę: około 12 tys. w ciągu dwóch lat. Nie ma zresztą wyboru, bo gdyby doszło w tej sprawie do głosowania kwalifikowaną większością w Radzie UE, taka decyzja zostałaby nam po prostu narzucona.
Ale polska premier wreszcie zaczęła koncentrować się na czymś o wiele ważniejszym: czy podział uchodźców będzie dobrowolny, zależny od decyzji krajów członkowskich czy też zostanie przyjęty automatyczny klucz podziału, o którym będzie decydowała Bruksela.
Rozróżnienie jest fundamentalne. Choć teraz wydaje się obojętne, czy owe 12 tys. imigrantów przyjmiemy dobrowolnie czy z musu, to zgodnie z brukselskimi zwyczajami obecny jednorazowy system stanie się precedensem dla trwałego mechanizmu rozmieszczania uchodźców między kraje Unii, który będzie ustalony za kilka miesięcy.