Francja ma poważną ofertę dla Polski. Zamierza z nami utrzymywać strategiczne stosunki niezależnie od tego, kto jest u władzy w Warszawie, a kto w Paryżu. W jednej stolicy może rządzić lewica, w drugiej prawica – ale to nie wpływa na partnerstwo francusko-polskie.

Na dodatek Francuzi podkreślają, że traktują PiS jak normalną prawicę, porównywalną ze swoimi gaullistami, ugrupowaniem byłego prezydenta Sarkozy'ego. A nie – co sufluje część mediów zachodnich: niemieckich oraz lewicowych – jak ekstremistów, radykalnych prawicowców czy nacjonalistów.

Tej oferty nie można odrzucić. Cena nie jest duża: dotrzymanie zobowiązań wobec sojusznika. Symbolem tego będzie uspokojenie Paryża, że nowe polskie władze nie zmienią decyzji poprzednich w sprawie zakupu francuskich śmigłowców Caracal. Nie znam się na szczegółach technologicznych, ale nie mam wątpliwości, że polityczno-gospodarcze związanie się z Francją poprzez wielki kontrakt zbrojeniowy jest słuszne.

Zwłaszcza że jeszcze większe wojskowe zakupy robimy w USA. Podzielenie wielomiliardowych kontraktów zbrojeniowych między największe mocarstwo świata i najsprawniejsze militarnie państwo UE można nazwać dywersyfikacją w zakresie naszego bezpieczeństwa. Niezbędną – co nie znaczy, że wystarczającą.

Inną dywersyfikację wymuszają Niemcy. Berlin ocenia dziś partnerów z UE na podstawie chęci przyjmowania imigrantów, których w większości sam zaprosił. Francuzi, podobnie jak Polacy, obawiają się stałych kwot, które ustalą Merkel z Junckerem. W tej najważniejszej teraz europejskiej kwestii lepszego sojusznika niż Francja nie znajdziemy.