Brexit to nie tylko koniec korzystnego z perspektywy wielu Brytyjczyków bezpośredniego związku z Europą, fundamentalny konflikt w samym Zjednoczonym Królestwie (Szkoci, Walijczycy i mieszkańcy Irlandii Północnej są zdecydowanie przeciw), ale i początek tragicznego łańcucha dezintegracji Unii na kontynencie, którego ofiarami mogą być zarówno Brytyjczycy, jak i my wszyscy. Co więcej?
Referendum, po którego ewentualnym sukcesie n i e o d w o ł a l n y demontaż więzi z Unią rozpocznie się w ciągu roku, odbędzie się 23 czerwca. Nic więc dziwnego, że temat jest tak piekielnie ważny! Ale czy rozpala emocje tak bardzo, jak moglibyśmy to sobie, szukając polskich analogii, wyobrazić?
Przed kilkunastoma dniami wróciłem z Londynu z przekonaniem, że w sprawie Brexitu temperatura w Wielkiej Brytanii – przynajmniej na razie – nie sięgnęła nawet połowy skali. Dyskusja trwa, ale jest „letnia".
Podczas wizyty w konserwatywnej gazecie „Daily Telegraph" jej redaktor naczelny, zapytany przeze mnie o linię dziennika w sprawie Brexitu, nie chciał czy nie umiał zadeklarować jednoznacznego stanowiska. „Jako tytuł nie opowiadamy się. Dostarczamy naszym czytelnikom argumentów za i przeciw". Jak to możliwe, skoro stanowisko wywodzącego się z Partii Konserwatywnej premiera jest oczywiste? Tym razem nie szukał eufemizmów. Powtórzył poprzednią odpowiedź.
Czy to efekt poprawności politycznej, czy raczej kalkulacji: w Partii Konserwatywnej są dwa przeciwne skrzydła i nie wiadomo, które zdobędzie przewagę? A może dziennik w obawie przed utratą czytelników unika jasnych deklaracji? Brytyjskie gazety twardo bronią zasady nieangażowania się w politykę – może więc owa opieszałość w sprawie Brexitu wynika właśnie z niej? Nie mam pojęcia.