Lata temu, w czasach szkoły podstawowej i gimnazjum, jeździliśmy razem z tatą do Piekar Śląskich. Rokrocznie odbywa się tam pielgrzymka mężczyzn i młodzieńców do Sanktuarium Matki Sprawiedliwości i Miłości Społecznej. Do dzisiaj pamiętam, jak podczas jednej z nich homilię wygłosił kard. Franciszek Macharski, zmarły w 2016 roku. Otóż w chwili zagrożenia – mówił kardynał – wojownicy pewnego plemienia Ameryki Północnej, kiedy do obozu zbliżali się wrogowie, nakazywali swoim kobietom, dzieciom i starcom opuszczenie wioski, a sami zostawali na placu boju. Więcej, aby nie kusiła ich wizja ucieczki, przybijali swoje pasy do ziemi, co miało im skutecznie utrudnić ucieczkę. W sensie pozytywnym: mieli literalnie strzec, walczyć i bronić swojej ziemi.
Nie wiem, czy plemię z kazania kard. Macharskiego istniało naprawdę. Powątpiewam w skuteczność przywoływanej metody, bo ciężko byłoby walczyć, będąc jednocześnie przybitym do ziemi. Niemniej, jakaż piękna wizja męskości: tego, który stoi na straży i broni rodziny, ziemi, dobytku – tego, co najważniejsze. Właśnie w imię tych wartości nie ucieka, a daje bliskim czas na ucieczkę.
Czytaj więcej
W przyszłym roku Ministerstwo Obrony Narodowej przewiduje powołanie na ćwiczenia do 200 tysięcy osób. Takie plany były też w poprzednich latach, ale nie zostały zrealizowane.
I jak ta opowieść kad. Macharskiego znakomicie koresponduje z tym, co dzieje się w internecie po ukazaniu się informacji, że w 2023 roku Ministerstwo Obrony Narodowej przewiduje powołanie na ćwiczenia wojskowe do 200 tys. osób. Bogu dzięki, że Putin postanowił zaatakować Ukrainę, bo gdyby zaatakował Polskę, to droga na Warszawę byłaby otwarta jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i jego ziomkami. „Ja nie mogę, bo mam biznes”, „Ja nie mogę, bo mam trójkę dzieci i żona nie da sama rady”, „Coś mnie strzyka w kolanie, jakie ćwiczenia”, „Co, jakie wojsko, skoro Kaczyński to zło wcielone”, „Mam walczyć za »ten« naród?”. Na szczęście Ukraińcy w 2014 i Polacy w 1939 roku nie mieli takich „problemów” i stanęli do walki raczej prędzej niż później.
Z całego tego harmidru wyłania się jednak cokolwiek bardzo smutny obraz wcale nie wspólnoty narodowej, a pojedynczych klocków, które w ogóle do siebie nie pasują. Ale czy naprawdę można się temu dziwić? Ponad 30 lat wbijania nam do głów, że liczę się ja, że jednostka jest najważniejsza, że turbokapitalizm i turboindywidualizm są super. Bo przecież oddanie babci czy dziadka na kilka dni przed świętami do szpitala jest ni mniej, ni więcej tym samym: przekonaniem, że mojego indywidualnego szczęścia, spokoju i radości ze świąt nie może przyćmić starsza, często schorowana osoba, którą trzeba się zaopiekować. Projekt budowy świata pełnego jednostek, a nie wspólnoty, idzie nam całkiem dobrze.