Najprościej więc rzecz ujmując, program wspólnej listy jest programem samym w sobie: jeśli Maciej Strzembosz tego nie widzi, to ja, stary dziad 70 plus, wyłożę mu krótko – programem jest odsunięcie PiS od władzy, ale także zwycięstwo na tyle przekonujące, by obezwładnić prezydenta Dudę, który do dziś nie odciął pępowiny łączącej go z prezesem, i uniemożliwić mu wetowanie ustaw (potrzeba 276 mandatów w Sejmie), koniecznych do przywrócenia konstytucyjnego ładu i podstawowego poziomu praworządności. Programem nie jest zemsta, tylko solidne, skuteczne rozliczenie poszczególnych ludzi, którzy w ciągu ostatnich lat złamali prawo, popełnili delikty konstytucyjne, przestępstwa urzędnicze czy zgoła kryminalne.
By tego jednak dokonać, trzeba – być może – także usunąć ujawnione przez rządy Zjednoczonej Prawicy słabości czy nawet braki w ustawie zasadniczej, np. uczynić konstytucyjną zasadą niezależność prokuratury od władzy wykonawczej, czy naprawić brak umocowania w konstytucji podstawowej dla porządku w państwie Państwowej Komisji Wyborczej, nie mówiąc o zakazie tzw. gerrymanderingu lub innego dłubania w Kodeksie wyborczym przed wyborami (do załatania tych braków potrzeba 307 mandatów).
Pakt o nieagresji
Prof. Przemysław Sadura, jeden z 447 sygnatariuszy, w propozycjach do apelu zatytułowanych „Więcej niż wspólna lista” napisał: „To, czego dzisiaj potrzebujemy, to przede wszystkim przyjęcia między partiami opozycyjnymi swoistego paktu o nieagresji. Partie skupiają się na tym, jak wygrać z PiS, a nie jak walczyć ze sobą nawzajem. Drugim postulatem, który powinien zostać spełniony, będzie określenie zasad fair play w rywalizacji politycznej. Rywalizacja (np. sportowa) tym się różni od konfliktu, że reguluje ją wiele zasad i rytuałów. Szanując autonomię poszczególnych aktorów i ich prawo do posiadania różnych wizji tego, jak walczyć z PiS, można określić zasady gry, które powinni przyjąć przyszli koalicjanci (np. nie podbieramy sobie polityków, nie kradniemy programów, nie rzucamy oskarżeń bez pokrycia), a w obietnicach wyborczych kierujemy się zasadą realności (nie obiecujemy gruszek na wierzbie)”.
Prof. Sadura to przecież nie jest karmiący się nostalgicznymi wspomnieniami 70-latek, tylko całkiem rześki 40-latek, który podpisał się pod końcowym zdaniem wezwania „do wzajemnego porozumienia, wspólnej listy wyborczej partii demokratycznych, do tworzenia ruchu obywatelskiego tak, jak to było przy tworzeniu Sierpniowej Solidarności”.
Dzisiejszy apel o jedną listę ma większe szanse niż wcześniejsze inicjatywy. Gdy piszę te słowa, liczba sygnatariuszy przekroczyła 14 tys. Od roku, przy pogłębiającym się kryzysie ekonomicznym i społecznym, wojnie u bram, katastrofie w stosunkach europejskich itd., gęstnieje pozytywny klimat wokół coraz natarczywiej wyrażanych przez rosnącą liczbę osób i środowisk oczekiwań wobec przywódców opozycyjnych partii demokratycznych, że porzucą indywidualne ambicje, że wyleczą się z przerostu gruczołu ego i posuną się nieco – jedni mniej (ci słabsi), inni więcej (ci dominujący, najsilniejsi), by zmieścić mogli się wszyscy, dla których najważniejsza jest nie tożsamość ugrupowania, ale całość i pomyślność Rzeczypospolitej. To te wartości wyznaczają azymut polityki polskiej opozycji. Wyborcy tego oczekują – wskazują na to badania i analizy, choćby dr. Andrzeja Machowskiego, publikowane w „Gazecie Wyborczej”.
Powtórka z Senatu
Końcowe zdanie Macieja Strzembosza: „Intelektualiści podpisani pod apelem prof. Śpiewaka nie powinni mylić swojej nostalgii z realnym zapotrzebowaniem społecznym. Jeśli mają chęć i energię, powinni się włączyć w prace programowe i kampanię istniejących partii, a nie zawracać głowy opinii publicznej mrzonkami o powrocie do czasów, gdy wszyscy byliśmy piękni i młodzi i zakochani w pannie »S«” – to chyba jego własna projekcja. Żeby dostrzec rzeczywiste motywy, którymi kierowali się sygnatariusze, wystarczy lektura nadesłanych (do organizatorów debaty nad wspólną listą) propozycji programowych czy też komentarzy do tego pomysłu, takich jak cytowany tekst prof. Sadury.