Mamy już dwa trupy, przestraszonego uciekiniera, który zbiegł do USA, i dwoje młodych ludzi znienawidzonych w ojczyźnie za mówienie prawdy.
Zmarli tajemniczo to dwaj wysocy urzędnicy Rosyjskiej Agencji Antydopingowej, po ich śmierci ten trzeci – Witalij Rodczenkow – uciekł i przemówił. Wcześniej w filmie dokumentalnym niemieckiej telewizji prawdę powiedziała rosyjska biegaczka i jej mąż – też były pracownik rosyjskiego antydopingu. Raport kanadyjskiego prawnika Richarda McLarena nie pozostawia wątpliwości – w Rosji istniał przez lata zorganizowany przez państwo system dopingowania sportowców i ukrywania tego procederu.
Takie są fakty, teraz czas na wnioski. Pierwszy jest ewidentny – na wszystko, co działo się w ostatnich latach w sporcie z udziałem zawodników rosyjskich, trzeba spojrzeć po nowemu. Żaden medal nie jest poza podejrzeniem, igrzyska w Soczi to nie duma, lecz hańba putinowskiej Rosji. Rosyjskie rekordy i medale są warte tyle samo, ile osiągnięcia sportowców z byłej NRD, których zresztą do dziś nie wymazano z tabel. Negatywny wynik kontroli dopingowej Rosjanina przestał być dowodem niewinności i z tym problemem pozostaniemy już chyba na zawsze, podobnie jak z dziedzictwem po NRD.
Za trzy tygodnie igrzyska w Rio. Trudno sobie wyobrazić, by Rosjanie mogli tam pojechać bez wstydu, być może w ogóle nie powinni jechać. To wkrótce rozstrzygnie Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOl). Nie chodzi tu o poszczególnych rosyjskich sportowców, oni nie są pod względem dopingowym ani gorsi, ani lepsi od tych z innych krajów, bo doping to problem uniwersalny. Ale tylko ich ojczyzna zorganizowała przestępstwo na taką skalę, dlatego trudno dziś sobie wyobrazić rosyjską flagę na olimpijskim maszcie.
Gdy środki dopingujące sprzedaje nieuczciwy aptekarz, podaje lekarz-przestępca, kryje ten proceder skorumpowany działacz, mamy do czynienia z sytuacją, którą sport zna od lat. Rosja jednak poszła dalej i MKOl musi się z tym problemem zmierzyć.