Debata nad ustawą budżetową w sytuacji, gdy jedna partia dysponuje większością w Sejmie, powinna być bardzo peryferyjnym frontem konfliktu między władzą a opozycją. Oczywiście świętym prawem opozycji jest rozdzieranie szat nad kształtem budżetu, na który nie ma wpływu (ergo – musi on być z jej perspektywy zły), ale przywilejem silnej władzy jest kiwać z politowaniem głową - po czym przegłosowywać budżet w takim kształcie, w jakim rząd uznaje go za słuszny. Do tego nie trzeba żadnych ponadprzeciętnych politycznych talentów – większość głosów w Sejmie zupełnie wystarczy.
Tyle teoria, bo w praktyce okazało się, że we współczesnej Polsce ze wszystkiego można uczynić polityczne igrzyska, których jedynym celem wydaje się być rozgrzanie emocji do czerwoności w celu zwarcia własnych szeregów. Zwiera więc szeregi PiS demonstrując polityczną siłę wobec tych, którzy „nie mogą pogodzić się z utratą władzy” (ulubione zaklęcie obecnej większości czyniące z jej karnych wyborców obrońców demokratycznego porządku). Ale zwiera też szeregi opozycja, która kładzie się Rejtanem w progu sejmowej sali obrad, gdzie – a jakże – broni demokracji przed demoniczną władzą.
Każdy broni więc demokracji przed każdym – i, jak pokazują ostatnie wypowiedzi, jest to ten rodzaj obrony koniecznej, w której strzały ostrzegawcze oddaje się prosto w głowę przeciwnika. Jarosław Kaczyński ogłasza, że oto w Polsce doszło do próby puczu, na co będąca swoim własnym więźniem w sejmowej sali opozycja straszy wizją dwóch parlamentów. Nikt rzecz jasna nie wyklucza kompromisu – pod warunkiem, że jego elementem będzie kapitulacja politycznych przeciwników. I wszyscy ubolewają, że druga strona nie rozumie, iż dziejowa konieczność wymaga poniesienia przez nią klęski.
Skutek tej mało wysublimowanej politycznej rozgrywki jest oczywisty – dwie stojące naprzeciwko siebie armie utwierdzają się w przekonaniu, że ten fundamentalny konflikt może rozwiązać jedynie starcie przeciwnika z powierzchni ziemi. To dopiero byłaby demokracja – wreszcie można byłoby spierać się o to, kto bardziej podziwia zwycięzcę. Problem w tym, że siły po obu stronach wydają się być dość wyrównane, a skoro na tej wojnie nie bierze się jeńców, można prowadzić ją wiecznie zapewniając sobie zajęcie na długie lata.
I tak z mozołem fundujemy sobie dwie Polski zajmujące się sobą nawzajem. A tuż obok jest tylko Jedna Rosja.